PROJEKT KSIĄŻKI
W tym projekcie chodzi o to, że jak już przeczytam jakąś książkę to ją potem krótko opisuję. Dlaczego? Żeby nie traktować czytania wyłącznie jako sposobu zapełninia wolnego czasu. Żeby nie stracić zdolności pisemnego formułowania myśli w języku ojczystym. A także, żeby inni mogli tu zajrzeć i zachęcić się (lub zniechęcić) do przeczytania jakiejś książki. I tyle.
KOMENTARZE:
1. ,,O bibliotece'' Umberto Eco
Gdy zobaczyłem tę książeczkę w księgarni nie wahałem się ani chwili. Moje myśli biegły takim mniej więcej torem: Eco, a więc znany pisarz, autor ,,Imienia róży'', naukowiec, autorytet moralny i erudyta plus biblioteka, czyli miejsce jego pracy daje w sumie błyskotliwy esej pełen ciekawych spostrzeżeń (tak zresztą reklamował całość wydawca). (W alternatywnej wersji rozumowanie powyższe mogło wyglądać następująco: 5 zł przecenione z 10ciu - nie znajdę tu na pewno już nic tańszego, więc kupuję). Oczekiwania jak widać miałem duże. Tym większe było moje rozczarowanie gdy książkę już przeczytałem, tym bardziej było mi szkoda 5 złotych (gdybym taką kwotę zainwestował wówczas w BBI Zeneris - miałbym już niemal 10), tym bardziej żałowałem straconej pół godziny.
Trudno wskazać przewodnią myśl tej książki. Centralnym pojęciem jest, rzecz jasna, tytułowa biblioteka, ale całość wygląda jakby autor pobieżnie zanotował swoje skojarzenia z tematem nie próbując ich ani uporządkować ani pogłębić, a potem przelał wszystko jednym ciągiem na papier. Mamy tu bowiem prawdziwy bigos! Zaczyna się cytatem z Borgesa opatrzonym mało zrozumiałym komentarzem, a już po chwili autor zastanawia się jak powinna wyglądać idealna biblioteka. Konstruuje w tym celu jej antyprzykład mnożąc dziwaczne postulaty - między innymi całkowity brak toalet i maksymalne skomplikowanie obsługi czytelnika. Pomyślane to było chyba jako dowcip. Potem cały wywód nieco się uspokaja - mamy rozważania o historii instytucji biblioteki oraz o jej współczesnej kondycji. Autor snuje prognozy na temat przyszłości biblioteki patrząc na nią przez pryzmat upowszechniania się ksero. Ten fragment wypada całkiem ciekawie, niemniej analiza jest dosyć powierzchowna i co tu dużo mówić nieaktualna z chwilą upowszechnienia się książki elektronicznej.
Podsumowując, z erudycji zrobiono wyliczankę a rozważania ślizgają się po powierzchni zamiast docierać do istoty zjawisk. Szkoda czasu.
góra
2. ,,Castrop'' Paweł Huelle
Moje kolejne spotkanie z Huellem, kolejny zachwyt i znów nie bardzo umiem powiedzieć co mnie w tej prozie urzekło. ,,Castropa'' czyta się z niekłamaną przyjemnością, jakby siedziało się przy ogniu z filiżanką herbaty kosztując małymi kęsami jakiś czekoladowy rarytas.
Historia jest bardzo prosta -- mamy oto początek XX wieku, a kupiecki syn Hans Castrop przybywa z Hamburga do Gdańska by na tutejszej politechnice studiować budowę okrętów. Organizuje sobie samodzielne życie, zwiedza miasto i okolice, poznaje jego jasne i ciemne strony, zakochuje się nieszczęśliwie. Niby banał, a jednak opowiedziany w jakiś magiczny sposób, z cudownym wyczuciem nastroju.
Trudno powiedzieć, żeby ,,Castrop'' miał ściśle określoną fabułę -- nie ma tu żadnej intrygi -- nic się tu nie zawiązuje, ani nie znajduje rozwiązania, po prostu obserwujemy normalne życie młodego hamburczyka. Jest to w pewnym sensie opowieść o dojrzewaniu -- bohater na naszych oczach stawia pierwsze kroki w dorosłość -- ale na pierwszy plan wysuwa się, tak naprawdę, czas i miejsce akcji, czyli Gdańsk z początku XX wieku. Spoglądamy na niby znany nam świat ale z zupełnie nieznanej perspektywy -- zarówno historycznej jak i społecznej czy kulturalnej. To właśnie zaciekawia nas najbardziej, szczególnie że autor nie pcha się nigdzie z opisami i wyjaśnieniami. Tamta rzeczywistość naturalnie i lekko promienieje z kart ,,Castropa''.
Jednym słowem pozycja obowiązkowa.
góra
3. ,,Zapora'' Henning Mankell
Kolejne tomy przygód komisarza Kurta Wallandera stają się coraz dłuższe tak jak kolejne tomy ,,Harry'ego Pottera''. I podobnie jak w powieści Joanne Rowling wierni fani znajdą to na co czekają: makabryczną i tajemniczą zbrodnię oraz zespół policjantów ze starzejącym się i zmęczonym komisarzem na czele, który próbuje połączyć rozmaite wątki w spójną całość. Również podobnie jak poprzednio poprzez kryminalną historię Mankell wypowiada się na temat współczesnego społeczeństwa, tym razem skupiając się na konsekwencjach rewolucji informatycznej (z dzisiejszego punktu widzenia niektóre fragmenty mogą brzmieć nieco anachronicznie, ale trzeba pamiętać, że akcja ,,Zapory'' toczy się dobrą dekadę temu). Ta autorska wypowiedź przyjmuje w zakończeniu aż nazbyt wyrazistą formę - według mnie lepiej byłoby powierzyć bilans samemu czytelnikowi. Zresztą nie mogę zrozumieć dlaczego w tym końcowym podsumowaniu autor rozwodzi się nad komputerami, a milczeniem pomija rodziców, którzy przez lata nie dostrzegli problemu w tym, że ich dziewiętnastoletnia córka pod względem emocjonalnym zachowuje się jak dziewczynka z podstawówki.
Zostawmy jednak te sprawy na boku, głównym tematem tej recenzji chciałem bowiem uczynić podobieństwo ,,Zapory'' do mitu o Edypie. W klasycznym wzorcu bohater chcąc zapobiec wywróżonemu mu przeznaczeniu uruchamia łańcuch zdarzeń, które w konsekwencji, wbrew jego intencjom, doprowadzają do wypełnienia owego przeznaczenia. W książce Mankella główny szwarccharakter, lękając się aby policja nie przejrzała jego spektakularnych planów popełnia przestępstwo które naprowadza komisarza Wallandera na właściwy trop. To z kolei wywołuje reakcję jego antagonisty, spirala zbrodni rozkręca się i po pełnej napięcia finałowej rozgrywce przestępcze plany biorą w łeb. Rolę losu przejmuje zatem w ,,Zaporze'' policja, a wyrocznię zastępuje zwyczajna ludzka wyobraźnia, niemniej schemat fabularny pozostaje taki sam - walka z losem nieuchronnie prowadzi do klęski, podczas gdy jej zaniechanie przyniosłoby zwycięstwo. Być może tragedia grecka opowiada tak naprawdę o tym, że zasadniczą cechą świata jest jego nieprzewidywalność. Lękamy się jej, bo oznacza ona, że ciężar odpowiedzialności za nasze życie spoczywa na nas samych. Usiłując tę odpowiedzialność przenieść na kogoś lub coś innego - czego symbolicznym wyrazem jest wyrocznia dająca iluzję pewności - ponosimy klęskę.
Abstrahując jednak od wszelkich filozoficznych konotacji (prawdopodobnie niezamierzonych przez autora) trzeba podkreślić, że Mankell trzyma wysoki poziom i ,,Zapora'' to pierwszorzędny kryminał.
góra
4. ,,Dysk'' Terry Pratchett
Będąc w bibliotece natrafiłem na półkę z Pratchettem i pomyślałem sobie, że zobaczę co to takiego. Postanowiłem wziąć pierwszą książkę z cyklu żeby nie musieć domyślać się o co chodzi w tym całym ,,Świecie Dysku'' tylko zacząć od samego początku. Teraz mam wątpliwości czy dobrze zrobiłem bo podejrzewam, że ,,Dysk'' nie jest reprezentatywny dla całego cyklu, ale mniejsza o to.
Książka jest napisana dosyć błyskotliwie. Chcę przez to powiedzieć, że autor miał kilka ciekawych pomysłów i umiał je całkiem nieźle opakować. Cała intryga opiera się na motywie stwarzania świata, który został tutaj potraktowany po prostu jak duża budowa - bohaterka jest pracownicą firmy która zajmuje się tworzeniem nowych planet. Okazuje się nie być to czysto ludzką domeną - inne, już wymarłe, cywilizacje przed nami dołożyły do tego swoją cegiełkę, tak że na wszechświat należy patrzeć raczej jak na dobrze prowadzony sad niż dziewiczy las. Na tym problemy bohaterów ze światem wcale się nie kończą, ba, naprawdę zaczną się dopiero wtedy, gdy trafią oni na planetę stworzoną na podobieństwo prostych ludzkich wyobrażeń o świecie - a więc tytułowy płaski świat w kształcie dysku (niestety wcale nie spoczywający na czterech żółwiach). Wizyta tam będzie okazją aby jeszcze raz przemyśleć obraz wszechświata i podnieść go niejako do kwadratu. Nie będę zdradzał o co chodzi aby nie psuć niespodzianki.
Z drugiej strony ,,Dysk'' robi wrażenie niedopracowanego. Wygląda tak jakby Pratchett naprędce spisywał swoje pomysły nie mając czasu wszystkiego przemyśleć i właściwie poukładać. Jak się przyjrzeć dokładniej to widać spore logiczne sprzeczności i niekonsekwencje. Być może główna różnica między literaturą lekką a poważną polega na ilości pracy autora poświęconej na dopracowanie detali. Kolejną i to zdecydowaną wadą jest schematyzm. Prawdopodobnie ten zarzut można odnieść do przeważającej większości książek SF. Przepis na takową wydaje się bardzo prosty: weź człowieka o XX-wiecznej mentalności, dodaj mu parę technicznych gadżetów (obowiązkowo podróże z prędkością większą niż światło (zrozumienie pływu szczególnej teorii względności na fabułę to zbyt karkołomne zadanie), hibernacja i inżynieria genetyczna); resztę galaktyki zapełnij też XX-wiecznymi ludźmi tyle że niech jedni będą zieloni i mają rogi a drudzy kosmaci o czterech rękach; każ im wszystkim ze sobą handlować a potem wybierz paru takich osobników i wyślij ich na jakąś odległą planetę. Żadnej próby wyjścia poza antropocentryzm, a już na pewno nie poza kapitalizm, żadnej refleksji nad kulturą, sztuką, nauką itd. itp. W pewnym sensie wybór miejsca akcji w ,,Dysku'' dobitnie dowodzi, że człowiekowi piszącemu bardzo trudno wyobrazić sobie coś czego by już wcześniej nie widział. Kostium SF zdaje się zatem służyć tylko temu, żeby wybawić autora z kłopotów z konstrukcją fabuły - jeśli nasz bohater jedzie pociągiem do Łodzi to może albo spotkać ładną dziewczynę albo zgubić portfel, ale jeśli leci z Ziemi na planetę X to może go czekać i czasoprzestrzenny wir i spotkanie z Obcymi.
Podsumowując, a klasie czytadeł na nudne seminarium pewnie to pierwsza liga, ale na dłuższą metę chyba szkoda czasu.
góra
6.
,,Rękopis znaleziony w Saragossie'' Jan Potocki
Wyrzućcie Mickiewicza i Woltera z programu szkolnego! Zróbcie miejsce dla Potockiego! To prawdziwy skandal, że jedna z najciekawszych i najbardziej oryginalnych polskich powieści nie gości nawet na marginesach podręczników. Zresztą ,,Rękopis'' napisany pomiędzy Oświeceniem i Romantyzmem wydaje się być wyjątkowym zjawiskiem nawet na skalę światową.
Jan Potocki był niezwykłą postacią. W młodości służył w austriackim wojsku, by następnie oddać się pasji podróżniczej. Zwiedził większość krajów Europy, a także Turcję, Egipt, Tunezję i Maroko. Te ostatnie jako pierwszy zachodni ,,turysta''. Zajmował się badaniami historycznymi, a także działalnością polityczną i wydawniczą (był posłem Sejmu Wielkiego), był autorem książek historycznych oraz drukowanych relacji ze swoich wojaży. W pewnym okresie pracował w rosyjskim ministerstwie spraw zagranicznych, a jego podróżnicza pasja zagnała go na dalekie obszary Syberii i Kaukazu. I gdzieś w tym całym natłoku zajęć i miejsc, pomiędzy dwoma nieudanymi małżeństwami, napisał swoją jedyną powieść.
Językiem ,,Rękopis'' nie odbiega od wolterowskich powieści filozoficznych i innych utworów oświecenia. Widać, że jeszcze daleka droga wiedzie do powieści współczesnej. Tym niemniej narracja utworu, mimo że oparta na bardzo prostym schemacie opowiadania, została podniesiona na niebotyczny poziom. Potocki użył schematu powieści szkatułkowej, w której jedna opowieść otwiera się w kolejną, ta w następną i tak dalej. Książka jako taka jest relacją napoleońskiego oficera z lektury manuskryptu znalezionego podczas oblężenia Saragossy. Ów z kolei opowiada o przygodach walońskiego szlachcica - Alfonsa van Worden - jakich doświadczył on w Hiszpanii. W jego historii pojawiają się inni opowiadający, w ich przygodach kolejni, czasem jeszcze następni (doliczyłem się sześciu poziomów zagnieżdżenia, chociaż podobno jest ich aż osiem). Niektóre wątki zamykają się, inne otwierają, czasem jedne historie splatają się z innymi, te same zdarzenia są relacjonowane przez różnych uczestników, itd. itp. Konia z rzędem temu kto się w tym wszystkim rozezna! Razem, z bohaterami ,,Rękopisu'' przeżywamy romanse, polityczne intrygi gościmy na królewskich dworach i w książęcych pałacach, ale też w ciemnych zaułkach miast i zbójeckich kryjówkach. Spotykamy ludzi różnych stanów i profesji, ale też różnych narodowości i wyznań. Wreszcie przenosimy się także w czasy historyczne, a nawet śledzimy naukowe wywody i filozoficzne dyskusje. Potocki dał swojej powieści bardzo dużo siebie - widać głęboką znajomość życia i ludzi, pasję podróżniczą i naukową, zrozumienie historii i polityki i, co bardzo ciekawe i jednocześnie nietypowe, zrozumienie dla innych kultur. Autor potrafił oglądać kulturę arabską czy hebrajską bez zwykłego dla Europejczyka poczucia wyższości.
Innym ciekawym aspektem ,,Rękopisu'' jest jego usytuowanie na styku Romantyzmu i Oświecenia. Z jednej strony książka ma sporo cech powieści dydaktycznej - jednym z jej celów było przybliżenie ważnych odkryć matematyki i fizyki. Znajdziemy w niej też (nieco ironiczny) szkic programu encyklopedystów. Poza tym cała opowieść okazuje się czymś w rodzaju wielkiego spektaklu zaaranżowanego aby już to wyedukować, już to poddać próbom cnoty Alfonsa van Worden. Z drugiej strony, sceneria powieści rozgrywa się w typowo romantycznych dekoracjach. Spotykają się tutaj nadprzyrodzone zjawiska, tajemne nauki i głęboko skrywane sekrety. Do tego dochodzą motywy cygańskie, czy orientalne i kostium historyczny. W umyśle Alfonsa van Worden cały czas wiara w racjonalny porządek świata musi radzić sobie w konfrontacji z niepokojącymi i niewyjaśnionymi zdarzeniami, które dzieją się wokoło.
Podsumowując, postulat który postawiłem na początku wcale nie jest taki bezsensowny. Zamiast zanudzać młodzież nachalnym dydaktyzmem oświeceniowych powieści, albo kazać im śledzić losy kolejnego straceńca, który w pojedynkę gotów jest cały świat naprawić, może lepiej byłoby pokazać coś oryginalnego w formie i nietuzinkowego w treści. Dzieło człowieka o bardzo szerokich horyzontach i to nawet mierząc skalą europejską. Tylko jak tu wytłumaczyć uczniom, że najciekawsza polska powieść została napisana w języku Moliera.
góra
7.
,,Opowieści chłodnego morza'' Paweł Huelle
Nie mam wyboru, po raz kolejny muszę na tych łamach napisać, że Paweł Huelle jest wielkim pisarzem. W zbiorze opowiadań po który teraz sięgnąłem znów poruszamy się po Gdańsku, czy szerzej mówiąc Pomorzu, znowu z pewną nostalgią patrzymy w przeszłość i smakujemy nastroje i miejsca utracone już bezpowrotnie.
Forma opowiadania dała Huellemu możliwość rozwinięcia przed czytelnikiem pełni swojego kunsztu. Nie krępują go za bardzo ograniczenia czasu, przestrzeni, czy literackiej fabuły - w każdej kolejnej historii autor wyczarowuje dla nas kolejny mały świat. Dzięki temu na nieco ponad 200 stronach możemy zgłębiać różne tajemnice Pomorza i jego mieszkańców z przestrzeni ostatniego stulecia. Co ciekawe, nawet historie toczące się współcześnie zawierają w sobie drugie historyczne dno. Prawdopodobnie z tego zakorzenienia w przeszłości (i oczywiście owego ,,czegoś'' w pisarskim warsztacie autora) bierze się niezwykły nastrój jaki niosą za sobą te historie. Dobrym przykładem mogą być dwa opowiadania ,,Mimezis'' i ,,Pierwsze lato'', które spinają cały tomik. Oba utwory łączy wspólny wątek, a operują one w kilku planach czasowych, przy czym ten starszy pokryty jakąś specyficzną patyną, wydaje się być dużo pełniejszy, donioślejszy.
Warto jeszcze dodać, że korzystając z pełni twórczej swobody Huelle dał się ponieść także fantastyce. Najdalej w tym kierunku zaszedł w opowiadaniu ,,Oeland'', które można już śmiało zaklasyfikować do tego gatunku. Bez wątpienia obok wymienionych wcześniej dwóch tytułów jest to najlepszy utwór w całym tomiku, napisany w mistrzowskiej historycznej stylizacji i z wielką oszczędnością formy, nastrojem naśladujący melancholię skandynawskiej przyrody.
Im dłużej obcuje z książkami Huellego, tym więcej nabieram dla nich estymy, ale też coraz wyraźniej uświadamiam sobie pytanie, czy autor nie jest mistrzem jednego, gdańskiego wątku? Wspomniany wcześniej ,,Oeland'' można traktować jako pierwszą, nieśmiałą próbę wypłynięcia z Gdańska na szersze wody. Na razie nie opuściliśmy jeszcze Bałtyku, ale za to trafiliśmy w odleglejsze rejony historyczne (XVII wiek) i gatunkowe (fantasy). Myślę, że po tak obiecującym początku nie straszne mam Siedem Mórz i Trzy Oceany.
góra
1. ,,O sztuce miłości'' Erich Fromm
Czym jest miłość? Cała książka Ericha Fromma to próba odpowiedzi na to proste pytanie. Oczywiście, gdyby pytanie było w istocie takie proste, nie warto by pisać na ten temat całej książki. Chyba wszelkie rozważania o miłości należy zacząć od odrzucenia oczekiwania, że odpowiedzią będzie definicja ,,miłość to...'' (w taki sposób zazwyczaj myślą materialiści, którzy zwykli mówić, że miłość to mieszanka hormonów w naszych głowach - jakby to cokolwiek tłumaczyło). Miłość można zrozumieć tylko doświadczając jej i tak się zazwyczaj to tłumaczy - jeśli będziesz zakochany, będziesz to na pewno wiedział.
Większość z nas była by skłonna zatrzymać się w tym miejscu. Wiemy, że miłość jest, doświadczamy jej, jesteśmy nawet skłonni jakoś przełknąć to, że nie zdefiniujemy ściśle tego zjawiska. Ja również w swoich rozważaniach nigdy nie wyszedłem daleko poza takie rozumienie sprawy. O miłości zwykłem myśleć fatalistycznie - zakochanie się jest sprawą dość przypadkową - jak mamy szczęście to trafimy dobrze, jak nie to trudno. Taki punkt widzenia jest bardzo wygodny, bowiem zdejmuje z człowieka całą odpowiedzialność: wystarczy dobrze wylosować i już jestem szczęśliwy, żadnej pracy, żadnej aktywności, żadnego wysiłku. Problem w tym, że fataliści wyciągają same puste losy.
Autor wychodzi z przeciwnej przesłanki. Stawia on pytanie czy moje ,,kochać'' i twoje ,,kochać'' na pewno jest takie same? Co mogę zrobić, aby wzbogacić i pogłębić swoje doznawanie miłości? Zatrzymajmy się na chwilę w tym miejscu. Jeśli miałbym wskazać najważniejsze dla mnie zdanie tej książki brzmiałoby ono ,,miłość to kwestia zdolności, a nie obiektu''. Skoro tylko przyjmiemy takie stanowisko otwiera się przed nami ocean możliwości. Stajemy się panami sytuacji. Panami w takim znaczeniu, że będziemy mieli taką miłość jaką sobie sami zbudujemy. A więc wszystko jest w naszych rękach. Fromm poświęca lwią część książki rozważaniom w czym manifestuje się miłość, jaka postawa powinna cechować człowieka kochającego i wreszcie omawia różne aspekty miłości. W jego wizji miłość jest wprawdzie zasadniczo jedna, ale ma rozmaite odcienie. Inna będzie miłość między kochankami, między rodzicami a dzieckiem, jeszcze inaczej wygląda to w kontekście społecznym, czy religijnym.
Co najciekawsze, autor doskonale wpasowuje swoje rozumienie zjawiska miłości w całokształt swojej filozofii. Pewne fragmenty ,,O sztuce miłości'' są prawie dosłownym cytatem z ,Mieć, czy być?'', czy ,,Anatomii ludzkiej destrukcyjności'', a mimo to zupełnie inne aspekty jego koncepcji wychodzą na pierwszy plan. Nie mogę się temu nadziwić, że drobne przesunięcie akcentów aż tak bardzo zmienia wymowę i wzbogaca rozumienie. Ta sytuacja dowodzi, oczywiście, jak spójna i bogata jest wizja świata, czy może bardziej wizja człowieka w świecie wypracowana przez Fromma.
Chyba nie ma sensu streszczać dokładnie poglądów Fromma. Lepiej poznać je bezpośrednio u źródła, tym bardziej że książka zmieści się nawet do bardzo małej damskiej torebki. Na koniec wolę napisać o moich odczuciach z lektury. Początkowo książka miała dla mnie wydźwięk mocno pesymistyczny. Powód był prosty - postawa kochania tak jak ją rozumie Fromm to niemalże postawa świętego. Prawdopodobnie zatem do takiego doświadczania miłości jak opisane w tej książce nigdy się nawet nie zbliżę. Z drugiej strony w tym całym pesymizmie jest coś bezsprzecznie optymistycznego. Oto mamy jakiś cel przed sobą, a do tego mamy głowę i dwie ręce!
góra
2.
,,Bridget Jones Diary'' Helen Fielding
Dawno temu gdy ,,Dziennik Bridget Jones'' nie schodził z pierwszych stron gazet zarzekałem się, że nigdy tej książki nie przeczytam. Podobnie niechętny stosunek miałem do pomysłu obejrzenia ekranizacji utworu Helen Fielding. Tymczasem, koniec końców, zarówno obejrzałem film, jak i przeczytałem książkę. W tym ostatnim przypadku czytałem w języku ojczystym autorki, więc mogę nieco usprawiedliwić swoją niekonsekwencję chęcią nauki angielskiego.
Przeczytałem i nie mogę zrozumieć o co tyle szumu? Autorka serwuje nam opowiastkę w stylu bajki o Kopciuszku. Biedna Bridget boryka się z okrótnym światem, w skład którego wchodzą kalorie, które muszą być zjedzone, faceci, którzy nie chcą jej przelecieć, szef, który owszem przeleci ją chętnie, ale nie hołduje przy tym monogamii, kulinarne specjały, które nigdy nie udają się tak jak powinny i matka wplątująca się w romans i kryminalną aferę. Na szczęście na końcu zjawia się przystojny i bogaty Mark Darcy, który ofiaruje pannie Jones dozgonną miłość. Słowem banał jakich wiele.
Historia autorstwa pani Fielding była w moim odczuciu bardziej smutna niż śmieszna (oczywiście może być to kwestia bariery językowej). Przyjrzyjmy się bowiem nieco bliżej pannie Jones. Oto stoi przed nami 30 letnia, a więc wydawałoby się dojrzała, kobieta, która definiuje siebie niemal wyłącznie poprzez zagadnienie seksu. Szczęście, albo jego brak, poczucie własnej i społecznej wartości, zależy wyłącznie od tego, czy nasza bohaterka ma z kim spać czy nie. Poza seksem zainteresowania Bridget można sprowadzić do picia alkoholu, oglądania telewizji i jedzenia. Bohaterka czuje się głęboko nieszczęśliwa, pragnie jakoś zmienić swoje życie, niemniej wszystkie jej wysiłki polegają na szukaniu cudownych metod i załamują się przy pierwszym niepowodzeniu. Możnaby oczywiście bronić poglądu, że poprzez historię Bridget autorka poddaje krytyce współczesne społeczeństwo. Niemniej jest to teza dość mało prawdopodobna. Owszem, Bridget buntuje się - potrafi postawić się szefowi, rzuca pracę, usiłuje walczyć ze swoimi nałogami. Tym niemniej nie jest w stanie ani razu pójść na przekór społecznym oczekiwaniom w rytm których żyje. W nagrodę za swoje cierpienia otrzymuje księcia z bajki, który spotkawszy ją wcześniej ze dwa razy, przez cały rok wzdychał do niej tęsknie w samotności, nim wyznał swoje gorące afekta. Jednym słowem kolejna książka głosząca szkodliwy pogląd, że miłość jest rozwiązaniem wszystkich problemów.
Druga część ,,Dziennika'' opowiada o tym jak wyobrażenia panny Jones o szczęściu radziły sobie w zderzeniu z rzeczywistością. Ale ja już tego na pewno nie przeczytam.
góra
3.,,Fałszywy trop'' Henning Mankell
,,Fałszywy trop'' to kolejna powieść, której bohaterem jest ystadzki policjant Kurt Wallander. Tym razem tropi on seryjnego mordercę, który zabija siekierą i skalpuje swoje ofiary. Wallander będzie musiał sporo się nagłowić, żeby odkryć co łączyło byłego ministra sprawiedliwości, znanego handlarza obrazów, gospodarczego hochsztaplera i zwyczajnego pasera - pijaczynę - kolejne ofiary zabójcy.
Przy lekturze zastanawiałem się nad konstukcją kryminałów. Są takie, w których czytelnik równolegle z policją poszukuje mordercy. W tym z kolei wyprzedzamy Wallandera co najmniej o kilka kroków, a więc zasadniczą treścią kryminału jest sama praca policyjnych śledczych, a nie poszukiwanie sprawcy. Zastanawiając się nad tym głębiej doszedłem do wniosku, że model Mankella jest lepszy. Uczstniczyć w śledzctwie na równi z bohaterem możemy praktycznie tylko wtedy, gdy mamy na wstępie sprecyzowany i ustalony krąg podejrzanych, a więc ,,Morderstwo w Orient-Ekspresie'', czy siedem osób i trup odciętym od świata domu, jak w innej powieści Agaty Christie. A gdzież tu realizm? Kto zdecyduje się na zbrodnię wiedząc, że od razu znajdzie się w kręgu podejrzanych? ,,Morderstwa salonowe'' to było dobre na wiek XIX. U Mankella policja porusza się w mroku i z nielicznych poszlak usiłuje coś rozjaśnić. Znacznie bardziej pasuje to do rzeczywistości, w której żyjemy.
Właśnie realizm jest najmocniejszą stroną tej książki. Śledzctwo nie jest tutaj intelektualnym popisem detektywa, ale wielkim zbiorowym przedsięwzięciem - wymaga sprawdzenia mnóstwa wątków, zbadania niezliczonych poszlak - pracuje nad tym wielu ludzi, wymaga to benedyktyńskiej cierpliwości. Mankell dobrze pokazał nie tylko pracę zespołu policyjnego, ale doskonale wpasował ją w otoczenie. Policjanci poddawani są presji mediów, przełożonych, mają przeczucia, intuicje, boją się. Na ich pracę rzutują także wydarzenia z życia prywatnego, stosunki społeczne i to wszystko u Mankella widać. Osobiście najbardziej zaciekawił mnie proces myślenia głównego bohatera. Widać u niego dyscyplinę myślową, wyobraźnię, a także zaufanie do własnej intuicji, czepiane się drobnych wskazówek jakie co jakiś czas przenikają z podświadomości. Widać, że to doświadczony facet, który zjadł zęby w swoim zawodzie i ma zaufanie do samego siebie.
Podobnie jak w poprzednich powieściach szwedzkiego pisarza, także i w tej poczesne miejsce zajmuje analiza szwedzkiego społeczeństwa. Zaryzykowałbym tezę, że Mankell swoimi kryminalnymi historiami stara się zilustrować pewne procesy w nim zachodzące. Moża powiedzieć, że charakter zbrodni w kolejnych książkach nie jest dobrany przypadkowo. To ciekawe, bo pozwala spojrzeć na Szwecję z takiej perspektywy, w którym widać coś więcej niż socjalny raj opiekuńczego państwa, zobaczyć jak patrzą na swój kraj sami Szwedzi. Przy okazji widać także pewne niuanse szwedzkiej demokracji. Na przykład powszechną jawność - policjanci przed konferencją prasową nie zastanawiają się co mogą ujawnić z materiałów śledczych, ale dlaczego mieliby pewną ich część utajniać.
Podsumowując, jest to bez wątpienia najlepsza z książek Mankella, które czytałem do tej pory, a nie wiem czy nie najepszy ze wszystkich znanych mi kryminałów.
góra
4.,,Getting things done'' David Allen
To co David Allen proponuje w swojej książce to osobisty system organizacji czasu. Punktem wyjścia jest przesłanka psychologiczna, którą wywieść można pewnie od Freuda, że nierozwiązany konflikt absorbuje energię jednostki. Konflikt w naszym przypadku będzie oznaczał każde niewykonane zadanie, które budzi w nas niepokój, a co za tym idzie zajmuje jakąś tam, chociażby niewielką część naszej świadomości. W rezultacie myślimy o stu sprawach na raz, zamiast skupić się na jednej konkretnej i rozwiązać ją. Autor proponuje na początek abyśmy zebrali razem wszystkie nasze niezałatwione sprawy od niepodlanych kwiatków po niewyremontowany dom. Aby zapanować nad tym chaosem przepuszczamy każdą pozycję na naszej liście przez swoisty system decyzyjny. Na wyjściu każdy z problemów trafia do pewnego worka - na przykład na listę rzeczy do zrobienia, listę przypomnień lub do takich projektów, które chcielibyśmy uruchomić w dalszej przyszłości. Co warte podkreślenia, podstawowym kryterium selekcji jest pytanie czy z danym problemem wiąże się jakieś działanie. Allen unika abstrakcji i uogólnień - żąda abyśmy byli konkretni do bólu i na koniec tej analizy postawili pytanie ,,what's the next physical action with that?''. A więc już nie ,,podlać kwiaty'' tylko raczej ,,nalać wody do dzbanka''. Mówiąc w pewnym uproszczeniu jednym z sekretów jest podział dużej całości na malutkie elementy, z których każdy z osobna jest prosty.
Być może słowo ,,sekret'' nie jest w tym kontekście właściwe. Należałoby powiedzieć o prostych i chyba dość znanych sztuczkach zebranych razem w kompletny system. Kompletny bo po pierwsze stara się objąć całość spraw które nas dotyczą (nie przejmując się za bardzo sztucznym podziałem na pracę i resztę życia), a po drugie dlatego, że każdą z tych spraw sprowadza do prostych i jasnych zadań. Chyba kluczowe w podejściu Allena jest coś co nazwałbym patrzeniem na wszystko od właściwej strony - blisko życia i konkretu. Dla przykładu autor zaleca porządkować zadania jakie mamy do wykonania nie względem abstrakcyjnych kategorii jak choćby ,,praca'', ,,dom'', ,,rodzina'', ale względem kontekstu, czyli narzędzi jakimi dysponujemy do ich wykonania. Raport dla szefa i organizacja wakacji dla dzieci mogą trafić do wspólnej zakładki ,,przy komputerze''. Innym przejawem tej postawy jest ,,zasada dwóch minut'' - jeśli wykonanie jakiegoś zadania zajmie mniej niż dwie minuty najlepiej zrobić je od razu i mieć już spokój. Jeszcze jeden przykład - do kalendarza wpisujemy tylko te rzeczy, które ze swojej natury muszą odbyć się w konkretnym czasie - przypisywanie terminów czy godzin pozostałym zadaniom jest tylko zbędną formalizacją nie mówiąc już o tym, że przy pierwszym lepszym opóźnieniu musimy całą rozpiskę wykonać od nowa. Allen nie zapomniał też o tym, że nawet najlepszy mechanizm może się popsuć gdy się o niego nie dba i zaleca cotygodniowy przegląd.
Piszę te słowa nie tylko jako czytelnik książki, ale także jako człowiek praktykujący od pewnego czasu jej zalecenia. Z mojego doświadczenia wynika, że całość świetnie się sprawdza - udało mi się znacząco poprawić własną efektywność i zyskać stałe poczucie kontroli całości spraw mojego życia. Oczywiście nie można się spodziewać efektów od razu - trzeba dostosować metodę Allena do swoich preferencji, poeksperymentować, wypracować kilka dobrych nawyków. Zajmuje to trochę czasu, wymaga nieco cierpliwości, ale owocuje dość obficie. Chociażby tym, że umiem sensownie wykorzystać czas spędzany na dojazdach do pracy.
Jeśli chodzi o braki, znalazłem tylko dwa i do tego dość niewielkie. Pierwszy jest taki, że Allen mówi nam jak pracować domyślnie zakładając, że mamy do tej pracy motywację. Jak tę motywację w sobie wytworzyć nie zastanawia się. W zasadzie rozumiem takie podejście - domyślnym adresatem książki jest urzędnik, którego troską jest raczej uporanie się ze stosem papierów zalegających jego biurko niż stawianie pytań o sens całej swojej działalności. Drugi minus to fakt, że w systemie Allena przenosimy naszą pamięć na nośniki zewnętrzne - myślę, że może to osłabić naszą zdolność do zapamiętywania.
Podsumowując, myślę że warto zapoznać się z ,,Getting things done''. Aby zachęcić opornych dodam jeszcze, że tak naprawdę Allen nie pokazuje nam nic czego byśmy już nie umieli. Wystarczy ułożyć to co już znamy w spójną całość.
góra
5.,,Mercedes Benz. Z listów do Hrabala'' Paweł Huelle
Na początek muszę się przyznać uczciwie, że wcale nie znam twórczości Hrabala i jest całkiem możliwe, że moja percepcja książki Huellego sporo na tym traci. Jeśli tak jest w istocie to tym goręcej wypada polecić tę pozycję wszystkim, którzy są z Hrabalem za pan brat, bo byłem nią oczarowany.
Chyba wypada zacząć od powiedzenia, że ,,Mercedes'' wymyka się gatunkowym klasyfikacjom. Zaczyna się jak dobra rodzinna gawęda, by po pewnym czasie przejść w opowieść o pogmatwanych polskich losach, dla których konkretni bohaterowie i zdarzenia są raczej pretekstem dla snucia ogólnych rozważań niż właściwym tematem opowieści. Jeszcze dalej, prawie pod sam koniec (książka jest cieniutka) okazuje się, że tak naprawdę to rozbudowany esej o Bohumile Hrabalu, a na dodatek zupełnie na ostatku autor zmieścił jeszcze ironiczny komentarz do współczesności.
Aż dziw, że to to wszystko mieści się razem na tych stu pięćdziesięciu stroniczkach, do tego wcale się ze sobą nie gryzie, ba! pasuje jak kawałki jednej układanki. Warsztat pierwsza klasa! Mimo tej całej pisarskiej ekwilibrystyki ja najchętniej pozostałbym przy gawędzie. Jest prawdziwą sztuką opowiadać w taki sposób, aby czytelnik uśmiechał się szeroko do siebie i z niecierpliwością wyglądał następnej strony. Parę razy razem z panną Ciwle zastanawiałem się czy ta cała historia to aby nie bujda, czy nasz bohater wszystkiego nie zmyśla tylko po to by oczarować tę dziewczynę, ale co tam i tak jestem w stanie kupić wszystko hurtem.
Wolałbym, żeby narrator pozostał przy uciesznych historiach z wesołych lat trzydziestych. Niestety, chcąc nie chcąc musimy spotkać komisarzy Armii Czerwonej, gestapowca wymachującego Volkslistą i wrogów klasowych. Może już taka nasza specyfika, że nie da się sięgnąć wstecz o te 60 lat aby nie wiał nam w oczy wiatr historii. Mi ów wiatr przyniósł wspomnienie ,,Początku'' Szczypiorskiego - ta sama poetyka. Tyko w tej drugiej książce losy bohaterów były tak niezwykle poprzeplatane, że na milę czuć było literacką materię. Tutaj chyba jednak samo życie.
Trochę słabiej wypada w moim odczuciu końcówka książki. Nie tyle chodzi mi o Hrabala i doświadaczenia pokolenia lat 60 tych, które są mi obce, ale o te groteskowe wycieczki w nasżą współczesność i głos w obronie wolności palenia trawy. Tak jakby autor dał się za bardzo ponieść własnej inwencji. Ale co tam, nie słuchajcie narzekań starego malkontenta! Czytajcie Huellego!
góra
6.,,Pociągi pod specjalnym nadzorem'' Bohumil Hrabal
Wzięło mnie na Hrabala po lekturze książki Huellego i teraz nie wiem co powiedzieć. Wsadzono mnie na karuzelę, zakręcono z ogromną prędkością i wysadzono bez tchu, z zachwytu niezdolnego wykrztusić ani słowa.
Nie bardzo wiem jak się mam zabrać do opisu tej książeczki. Czy w ogóle potrzebny jest jakiś opis? Najlepiej chyba otworzyć na pierwszej stronie i dać się wciągnąć tej historii, poczuć jej melodię, nastrój. Nie bardzo jest tu miejsce na jakieś poważne analizy - ta literatura jest bardzo ,,pierwotna''. Tak jakbyśmy siedzieli przy ognisku (albo przy piwie) i słuchali opowieści, dali się im ponieść nie bardzo dbając o realizm i prawdopodobieństwo.
Nie oznacza to bynajmniej, że historia opowiedziana przez Hrabala jest szyta grubymi nićmi. Przeciwnie, czuje się jej autentyzm, widać że autor przeżył to o czym pisze, że zna pracę kontrolera ruchu od podszewki (w czasie wojny pracował na kolei). Mam na myśli raczej ,,magię'' tej prozy, atmosferę jak u Schulza - jakbym siedział w jasnym pokoju przy kominie w malej chatce pośród nocy. Ale poza tą baśniowością, poza tym ciepłem bijącym od wspomnień z dzieciństwa bije z tej prozy jeszcze wielki smutek. Przez malutką stacyjkę na której pracuje nasz bohater - Milosz Pipka - przejeżdżają pociągi pod specjalnym nadzorem idące na front, a z frontu wracają pociągi wiozące rannych żołnierzy. Z tych pociągów patrzą na nas oczy - stalowe i okrutne oczy esmanów i pełne cierpienia i rozpaczy oczy ludzi w szpitalnych piżamach. I do tego jeszcze patrzące z wyrzutem oczy bydła wiezionego na rzeź. Jest w tym cień fatum, cień historii okrutnie igrającej z jednostkami i narodami, cień jaki rzuca na świat bezsensowna przemoc.
Sam nie wiem, może to jest właśnie głównym tematem ,,Pociągów''? Człowiek bezradny wobec potężnej machiny świata, gotowej zdruzgotać go gdy nieopatrznie wejdzie w jej tryby. Takie jest tło na którym bohaterowie Hrabala starają się żyć, na którym rozgrywają swoje małe miłości i ambicje, sukcesy i porażki. Wszystko to razem tworzy taką słodko-gorzką atmosferę, którą po prostu spija się z kartek. A wśród tych kartek trafi się od czasu do czasu jedno zdanie, które wybucha głośniej niż cały pociąg z amunicją - jak to o byku sprzedanym rzeźnikom.
,,Pociągi'' natychmiast przypomniały mi film ,,Obsługiwałem angielskiego króla'' Jizi Menzla na podstawie innej książki Hrabala. Nie czytałem jej, ale atmosfera filmu jest jakby żywcem przeniesiona z ,,Pociągów''. Bardzo jestem ciekaw jak Menzel oddał Hrabala te 40 lat wcześniej? Ale podejrzewam, że z równym mistrzostwem, skoro otrzymał nagrodę od amerykańskiej akademii filmowej.
góra
7.,,Wprowadzenie do buddyzmu zen'' Daisetz Teitaro Suzuki
Gdybym w pełni zrozumiał tę książkę, mógłbym z całą mocą powiedzieć, że nie rozumiem zen. Nie potrafię tego ująć lepiej.
góra
8.,,Obsługiwałem angielskiego króla'' Bohumil Hrabal
Powinienem chyba zacząć od tego, że nie przeczytałem tej książki, tylko ją przesłuchałem. Postanowiłem wypróbować audiobooki i akurat trafiałem na coś co chciałem przeczytać. Wrażenia z tego eksperymentu mam raczej pozytywne. Kontakt z książką jest zdecydowanie płytszy niż przy normalnej lekturze, trudniej się skupić i zapomnieć o całym świecie dookoła (szczególnie gdy na przykład prowadzi się samochód), ale jest to dość ciekawy pomysł. Tym niemniej jednak wolę tradycyjną formę. Czytanie książek wymaga od czytelnika pełnej uwagi i koncentracji, ale w zamian oferuje mu cały świat. Cena nie jest niska, ale też nie specjalnie wygórowana. Mam wrażenie, że słuchanie książek to taki podstęp cywilizacji, która nie lubi rzeczy żmudnych i długotrwałych. Z jednej strony ma to uratować czytelnictwo, ale z drugiej spłyca całą sprawę.
Wracając zaś do samego Hrabala to czuję się trochę rozczarowany. Oglądałem parę lat temu ekranizację Jiżego Mencla, która szalenie mi się podobała. Jak już na tych łamach pisałem przy okazji ,,Pociągów pod specjalnym nadzorem'' przepełniona była specyficznym pogodnym smutkiem, nostalgią za światem który odszedł i już nie powróci. Spodziewałem się zatem czegoś podobnego w książce, ale zamiast tego znalezłem piwną opowieść, niemalże groteskę.
Historia życia małego kelnera została opowiedziana przez Hrabala chronologicznie. Co prawda jest to stylizowane na autobiograficzną opowieść, a jednak przy lekturze nie czuje się wcale tego, że opowiada to starszy człowiek. Gdy mówi o tym jak miał lat dwadzieścia, wydaje się że mówi do nas dwudziestolatek. Mencel umiał wziąć wszystko w nawias i opowiedział tę fabułę z perspektywy życiowego doświadczenia, dzięki czemu nadał całości formę opowieści o przemijaniu, refleksji nad ludzkim losem. Wytłumił też skłonność do przesady, hiperbolizacji, która co rusz uderza z kartek tej książki. Stworzył w ten sposób wspaniały klimat.
Tymczasem wersja Hrabala wydaje się opowieścią z praskiej piwiarni. Autor lubi wyolbrzymiać sytuacje, przesadnie podkreśla wątki erotyczne, tak jakby chciał zaspokoić gusta kompanów, którzy postawią mu następną kolejkę. W rezultacie to co u Mencla było rodzajem afirmacji życia, twórczą swobodą, tutaj staje się dziwaczną filozofią, która głosi, że szczęście osiąga się wyłącznie w dionizyjskim szale. W rezultacie wszystko wygląda trochę jak w krzywym zwierciadle, nie czujuemy nadmiernych emocji, tylko z coraz większym przymróżeniem oczu przyjmujemy autorskie rewelacje. Owszem sama historia jest ciekawa, ale wydaje się mało autentyczna.
W ogóle porównanie filmu z książką może być pretekstem do głębszego zastanwoienia nad interpretacją utworów. Być może Mencel umiał przebić się przez powierzchowną warstwę hrabalowskiej prozy i odnaleźć w ,,Obsługiwałem...'' bardziej uniwersalne przesłanie, ja jednak myślę, że stworzył on tę historię niejako na nowo. W pewnym sensie w swoim filmie naprawił niedoskonałości Hrabala- nadał tej historii głębię, dodał realności motywacjom bohaterów, poprzesuwał akcenty, zapożyczając tylko schemat fabuły. Bez tych zabiegów ,,Obsługiwałem...'' mogłoby być w najlepszym razie wyrazem buntu przeciwko filisterskiej mentalności.
góra
9.,,Aferzyści'' Bohumil Hrabal
Po lekkim rozczarowaniu poprzednią książką Hrabala, sięgnąłem jeszcze po ten zbór opowiadań czeskiego autora. Muszę przyznać, że z krótką formą radzi sobie bardzo dobrze. W historiach z tego tomu nie dostrzegłem nic z tej biesiadnej atmosfery jaka przebijała z kart ,,Obsługiwałem...''. Przeciwnie, mocno trzymamy się życia, konkretu, krążymy wśród prostych ludzi i ich codziennych spraw.
Atmosfera trochę jak w opowiadaniach Czechowa - na pierwszym planie są ludzie ich uczucia i emocje, praca, postrzeganie świata. Choć poziom nie zawsze jest równy, to jednak w większości historii dostrzegamy autentyzm, życie. Widzimy, że autor był wśród tych ludzi, oddychał tymi wyziewami z hutniczego pieca, podróżował tym samochodem z księdzem kłusownikiem. Wydało mi się aż dziwne, że ,,Obsługiwałem...'' i ,,Aferzyści'' wyszli spod pióra tego samego autora. Gdzieś zniknęła ta skłonność do przesady, koloryzowanie wydarzeń. Dopiero później przyszła refleksja, że jednak i tu i tam na pierwszy plan wychodzą namiętności. Tyle że w pierwszej książce koncentrujemy się na jednym ich typie - radości jaką daje zatracenie hamulców, rodzaj dionizyjskiego szału. W ,,Aferzystach'' spektrum uczuć jest znacznie szersze.
Jeśli miałbym wskazać najlepszą historię w tym zbiorku bez wątpienia wyróżniłbym ,,Barona Munhausena'' - opowiadanie o beztroskim pracowniku punktu skupu makulatury oraz te opowiadania, których akcja toczy się w kładnieńskiej hucie. Nie zdziwiłem się zbytnio, gdy dowiedziałem się, że w ramach socjalistycznej reedukacji Hrabal pracował w obu tych instytucjach. Widać, że najlepsze historie pisze samo życie.
góra
10.,,Nieznośna lekkość bytu'' Milan Kundera
Jak by powiedział szaman, którego Wojtek Cejrowski spotkał w środku amazońskiej dżungli ta książka jest dobra-i-zła. Dlaczego dobra? Dlatego, że czyta się ją dobrze. Trzeba przyznać, że Kundera pisze świetnie. Nie jest to powieść, raczej rozbudowany esej, wariacja na zadany temat. Autor wydaje się prowadzić pewną formę dialogu z bohaterami. Z jednej strony tworzy ich aby ilustrowali potrzebne mu tezy, z drugiej ma się wrażenie że pozwala im czasem na pewną swobodę działania, jakby czekając na możliwość dodania kolejnego komentarza czy dygresji do ich zachowania. Końcowe wrażenie jest takie, że autor w zasadzie donikąd nie dąży, po prostu głośno sobie rozmyśla na różne tematy.
Bo też trzeba przyznać, że ciężko wskazać konkretny temat ,,Nieznośnej lekkości''. Punktem wyjścia jest wywodzące się z greckiej filozofii pytanie ,,co jest lepsze lekkość czy ciężar?''. Jest to pretekstem do rozważań nad dziwnością (lekkością) ludzkiego losu, który wydarza się raz jeden i zdaje się być próbą spektaklu, który nigdy nie będzie miał premiery. Z tego dość jasnego punktu startowego zagłębiamy się w gąszcz przeróżnych ścieżek i wątków. Z jednej strony mamy opowieść o jednostkowych losach, o miłość (a może tylko związkach między ludźmi), o komunizmie widzianym z wielu stron, a wszystko to tonie w seksie i jakiejś formie psychoanalizy. Wygląda to trochę jak danie ,,przegląd tygodnia'', niemniej w smaku nie ustępuje rarytasom szefa kuchni. Dlaczego zatem książka jest też i-zła?
Gdy się baczniej zastanowiłem nad tym co przeczytałem uświadomiłem sobie, że czegoś mi w tej prozie brakowało. Po głębszych przemyśleniach stwierdziłem, że autentyzmu. Bo też cała ta historia to nic innego jak intelektualne puzzle. Kundera tworzy swoich bohaterów, jak sam przyznaje, z jednego słowa i też do jednego słowa można ich sprowadzić. Teresa - podporządkowanie, Sabina - ucieczka, Franz - niedojrzałość. Tylko Tomasz wydaje się wymykać temu schematowi, ale jego postać też wygląda jak marionetka, a może lepiej powiedziawszy seksualna maszynka. Autor zastosował prostą sztuczkę - tworząc bohatera ,,wyjaśnił'' go sobie po freudowsku - ten osobnik przeżył takie to a takie wydarzenie z dzieciństwa, więc jako dorosły facet będzie myślał tak a tak. Następnie odwrócił cały proces - pokazał nam bohatera w działaniu po czym wyjaśnił go na oczach zdumionej widowni. Widownia bije brawo, ale przecież dlatego że kawałki pasują na swoje miejsce, a niekoniecznie dlatego, że zobaczyła prawdziwego człowieka. Sam dałem się złapać w tę pułapkę.
Czytając tę książkę oczyma wyobraźni widziałem kilku francuskich intelektualistów, którzy z uznaniem kiwają głowami podziwiając erudycyjne akrobacje autora. Żaden z nich nie odrzucił wyjściowego pytania ,,co jest lepsze lekkość czy ciężar?'' jako pozbawionego sensu. Przecież logicznie postawione pytanie musi mieć logiczną odpowiedź. Myślę, że pisząc ,,Nieznośną lekkość'' Kundera nie tylko miał przed oczami tych samych ludzi co ja, ale jeszcze słyszał ich gromkie brawa.
góra
11.,,Historia partii umiarkowanego postępu (w granicach prawa)'' Jaroslav Hasek
Autor i tytuł takie, że od razu chce się tę książkę przeczytać, szczególnie gdy ktoś mile wspomina chwile w 11 marszkompanii 91 C.K. pułku spędzone w towarzystwie dobrego wojaka Szwejka. Dodajmy jeszcze, że w oryginale brzmi to jeszcze lepiej ,,Politické a sociální dějiny strany mírného pokroku v mezích zákona''. Kiedy zabierałem się do czytania tej książki nie bardzo wiedziałem czego powinienem się spodziewać - satyry politycznej, powieści obyczajowej, kroniki? Tymczasem trafił do moich rąk zbiór opowiadań, a może raczej luźno powiązanych ze sobą anegdot i szkiców z życia Haszka i jego przyjaciół. Czytając pierwszą nie bardzo wiemy co o tym wszystkim myśleć, przy drugiej zastanawiamy się o co tutaj chodzi, przy trzeciej i następnych zaczynamy się świetnie bawić.
Czymże zatem jest Partia Umiarkowanego Postępu (w granicach prawa)? Taką nazwę nadała sobie dla żartu grupa ludzi, głównie literatów, ale też i innych przedstawicieli inteligencji, skupiona wokół Haszka. Pretekstem były rozpisane na rok 1911 wybory, sama zaś działalność Partii polegała na prowadzeniu bujnego życia towarzyskiego głównie w praskich piwiarniach (ale pojawiają się też opisy wycieczek w dalekie strony C. K. monarchii). Znajdziemy tutaj charakterystyki i anegdoty dotyczące wielu przedstawicieli czeskiego życia intelektualnego z tamtego okresu. Obok siebie występują postacie z pierwszego i z ostatniego rzędu -- Haszek pisze prosto z życia, nie upiększa, nie szyfruje nazwisk, czasem może coś ubarwić albo wyolbrzymić, z małej awantury zrobić wielką bijatykę, ale u korzeni wszystkiego leży prawdziwe życie.
,,Historię...'' można by pewnie czytać jako satyrę na tę praską bohemę, ale w moim odczuciu jest to raczej kronika pewnego szczególnego sposobu życia, który przy całej swojej beztrosce i braku odpowiedzialności wymaga jednocześnie wiele odwagi i twórczej swobody. Nie każdego bowiem byłoby stać na życie bez żadnej pewności jutra, na chodzenie do knajpy bez grosza przy duszy licząc że jakoś tam uda się dobrze zjeść i dobrze wypić, ba, nawet na odbycie kilkumiesięcznej wyprawy w podobnym stylu. Podobno, to już informacja z posłowia książki, sam Haszek niejednokrotnie pisał opowiadania przy piwiarnianym stole, które później jeden z jego towarzyszy zanosił do redakcji czasopisma, by za otrzymaną zaliczkę móc uregulować rachunek. Z lektury tej książki dobrze widać, że niesamowity i niepowtarzalny klimat ,,Dobrego wojaka Szwejka'' narodził się właśnie gdzieś między jednym a drugim piwem, między tym a następnym szalonym dowcipem. Wielkość Haszka polega na tym, że umiał ów klimat tak wiernie przelać na papier.
Z drugiej strony, chcąc nie chcąc, stała się ,,Historia...'' także zapisem życia intelektualnego tamtych czasów. Mam wrażenie, że mimo prowincjonalizmu ówczesnych Austro-Węgier i prowincjonalizmu samej Pragi w tychże, życie to kwitło bardzo bujnie. Nie wiem jak wygląda w chwili obecnej życie, powiedzmy warszawskiej intelektualnej elity, czymkolwiek by ona nie była, niemniej na pewno musi ono wypadać blado wobec rozmachu tamtego czeskiego życia. Mamy tutaj kilka stronnictw politycznych -- młodoczechów, socjaldemokratów, narodowych socjalistów, konserwatystów i anarchistów (jak ich terroryzm wydaje się niewinny w porównaniu z dzisiejszym), do tego nie mniej prądów literackich i intelektualnych. A wszystko to strugą atramentu zalewa łamy dzienników, periodyków, powieści i tomików poezji. Interesujący jest kontekst czasowy całej sprawy. Tylko trzy lata dzielą nas od wielkiej wojny. Na horyzoncie nie widać żadnych znamion tej burzy. Łabędzi śpiew starego świata!
A jak się skończyła polityczna kariera Partii Umiarkowanego Postępu (w granicach prawa)? Cóż, jej kandydat na praskiego Starostę, Haszek oczywiście, nigdy nie został oficjalnie zarejestrowany na liście wyborczej. Tym nie mniej kampania wyborcza Partii odbyła się jak należy, a Haszek zaliczył na swój rachunek wszystkie te głosy które zostały oddane w sposób nieprawidłowy. Uzyskał w ten sposób 34 głosy wobec 2200 z górą głosów popierających jego kontrkandydata. W takim wypadku, zgodnie z zaleceniem Haszka, partia powinna ogłosić wielkie moralne zwycięstwo.
góra
12.,,Historia i fantastyka'' Andrzej Sapkowski i Stanisław Bereś
Być może ambicją Stanisława Beresia jest zrobienie wywiadów ze wszystkimi najbardziej poczytnymi polskimi pisarzami. W każdym razie po Lemie i Kapuścińskim przyszła kolej na Andrzeja Sapkowskiego.
Zacząć trzeba od tego, że w tym przypadku rozmowa nie przebiega równie gładko co w poprzednich dwóch -- nie jest to gra według schematu dziennikarz pyta, a Lem wykłada swoje poglądy na temat tego czym jest i czym może się stać współczesny świat, albo Kapuściński przedstawia swoją filozofię życia i pracy. W tym przypadku Bereś pyta a Sapkowski robi zręczne uniki. Skądinąd słusznie bo w ewidentny sposób pytający zadaje pytania nie po to by dowiedzieć się czegoś o pisarzu, ale po to by otrzymać przewidziane wcześniej odpowiedzi. Sapkowski przejrzał tę grę szybko, Bereś zaś natrafiwszy na opór usiłuje go bezskutecznie sforsować -- przez początkową jedną trzecią książki uporczywie stara się wciągnąć swojego rozmówcę w dyskusję o wojnie, przemocy, militaryzmie. Rozmowa chwilami ociera się o kłótnię.
Później robi się ciekawiej. Dyskusja schodzi na literaturę fantasy, twórców, fanów, całe środowisko. Sapkowski doskonale porusza się w tym temacie, ma klarowne i ciekawe poglądy na wiele spraw. Gdy jednak Bereś próbuje wyciągnąć od autora ,,Wiedźmina'' jakieś szczegóły dotyczące jego własnego warsztatu znów natrafia na mur. Sapkowski konsekwentnie broni tezy, że pisanie to bardziej rzemiosło niż sztuka. Twierdzi, że w minimalnym stopniu ,,przepuszcza'' swoich bohaterów przez własną wrażliwość, a większość pomysłów pisarskich wynika wprost z układu fabuły. Podobnie zamknięte stanowisko prezentuje też przy próbie rozmowy na temat jego własnej filozofii życiowej. Bereś chce czytać książki według klucza -- treść ma być odzwierciedleniem osobowości autora. Jego rozmówca ucina tę dyskusję absolutnym zaprzeczeniem -- moja postawa życiowa jest całkowicie niezależna od treści moich utworów. To zapewne jest nadużycie, ale z drugiej strony rozumiem, że Sapkowski broni w ten sposób swojej prywatności -- czytajcie moje utwory a mnie zostawcie w spokoju.
Podsumowując, o Sapkowskim jako o człowieku i jako pisarzu za dużo się z trzystu stron tego wywiadu nie dowiemy. I chociaż ciekawość czytelnika nie zostaje zaspokojona, to sam wywiad jest interesujący już z tego powodu, że wymyka się schematowi prostych pytań i grzecznych odpowiedzi, a między rozmówcami czuć napięcie i walkę.
góra
1.,,Nowe przygody Mikołajka (tom 2)'' Rene' Goscinny i Jean-Jacques Sempe'
Chyba jestem już za stary na takie rzeczy. Nie dalej jak przed rokiem, czy dwoma przeczytałem pierwszy tom ,,Nowych przygód...'', a teraz jakby zupełnie inna książka. Może wtedy obudziły się we mnie dawne wspomnienia przygód Mikołajka z mojego dzieciństwa. Teraz jednak urok świeżości gdzieś uleciał. Nie znaczy to bynajmniej, że książka mi się nie podobała. Wyobraźnia pana Sempe' trzyma solidny poziom i świat grubego Alcesta i porywczego Euzebiusza nadal śmieszy. Tak naprawdę jednak wszystkie gagi opierają się na wciąż tych samych chwytach. W jednej historyjce normalna (dla dzieci) zabawa przywiedzie dorosłych do białej gorączki, w innej wyjdzie na wierzch skrywana przez dorosłych dziecinność, w kolejnej Mikołajek będzie chciał być bardzo dorosły i tęgo przy okazji nabroi. Sempe' jest bardzo bystrym obserwatorem i niezłym karykaturzystą, ale w pewnym momencie to że naciskamy zawsze ten sam guzik przeważy nad tym, że za każdym razem coś innego wyskakuje z pudełka.
góra
2.,,Powiastki filozoficzne'' Wolter
Cóż mam począć z tym Wolterem? Lektura pozostawiła we mnie mieszaninę uśmiechu i rozczarowania. I za bardzo nie wiem którego składnika jest więcej.
Więc może dla odmiany zacznę od samego autora. O Wolterze myślałem zawsze jak o bezkompromisowym antyklerykale i wojującym ateiście. Oczywiści nie miałem racji. Poglądy Woltera dalekie są od ateizmu. Przeciwnie, co rusz jesteśmy raczeni fragmentami o ,,Najwyższej Istocie'' której dziełem jesteśmy i my i cały świat. Ta konstrukcja wydaje się być bardzo zręczna z dwóch powodów. Po pierwsze pozwala swobodnie atakować instytucje kościelne, czy precyzyjniej mówiąc liczne owych wypaczenia, nie narażając się na zarzut walki z wiarą. (Oczywiście od takich zarzutów Wolter się nie obronił.) Po drugie jest to pewien uniwersalny klucz który pasuje do wszystkich wierzeń i kultów jednocześnie. Coś co pozwala zunifikować zjawisko religii, niezależnie od jej przedmiotu i pochodzenia. Taki uniwersalizm to bardzo charakterystyczna cecha całego ruchu oświeceniowego. Zresztą trudno się dziwić: świat jaki wyłonił się z lektury tej książki (oczywiście jest to na pewno obraz przejaskrawiony) jest pełen chaosu, ścierających się prądów myślowych, walki, rozmaitych religijnych odłamów i wielkiej społecznej niesprawiedliwości. Racjonalizm i towarzysząca mu wiara w ostateczne przyczyny, absolutną prawdę i proste rozwiązania był naturalną przeciwwagą dla tego nieuporządkowanego uniwersum.
I właśnie nachalne upraszczanie wszystkich zjawisk, polaryzacja na czarne-białe i dydaktyzm najbardziej mnie denerwowała przy lekturze. Nie lubię gdy ktoś łopatą do głowy wkłada mi swój punkt widzenia. Do tego metoda jaką Wolter stosuje, a więc sporowadzenie problemów do absurdu poprzez ich wyolbrzymienie, nie za bardzo trafia mi do gustu. Być może wolterowska ironia ma swoje źródła w sokratejskiej metodzie zadawania prostych pytań, ale jej zaciętość i bezkompromisowość nie zostawia za wiele miejsca na również sokratejskie ,,wiem, że nic nie wiem''.
Oczywiście przed mistrzostwem i ciętością wolterowskiej ironii wypada pochylić czoła, tym niemniej jej zawziętość i fakt, że ostrze skierowane bywa równie często na istotne problemy, jak na konkretnych przeciwników, każe ten podziw nieco powściągnąć. W zasadzie te opowiastki sporo tracą przez to, że ich historyczny kontekst uległ zapomnieniu i o tym, że dany fragment jest aluzją do pana X lub Y można wnosić tylko z przypisów. Jeszcze jedna rzecz mnie zaniepokoiła. Mianowicie jest coś sadystycznego w tym jak autor traktuje swoich bohaterów. Na jednej stronie ich wiesza (nieskutecznie), na następnej gwałci, potem pozwala się wzbogacić, by kilka linijek dalej znów wszystko odebrać i tak bez końca. Pamiętam, że w liceum znacznie wyżej ceniłem ,,Kubusia fatalistę'' niż ,,Kandyda''. Jednym z powodów było na pewno to, że Diderot umiał zachować dystans względem swojej wszechwładzy nad bohaterami (i miał jej świadomość), podczas gdy dla Woltera jest to tylko środek do celu.
Podsumowując, czyta się wolterowskie historyjki bardzo dobrze (zapewne spora w tym zasługa przekładu niestrudzonego Boya), ale nie jest to mój wymarzony typ lektury.
Na koniec warto jeszcze wspomnieć o historii ,,Człowieka o czterdziestu talarach''. To bardzo ciekawy dokument czasów, w których zaczynała rodzić się współczesna ekonomia.
góra
3.,,Psy z Rygi'' Henning Mankell
Tym razem komisarz Wallander musi zmierzyć się z bardzo trudną sprawą. Mianowicie na plaży koło Ystad morze wyrzuca ponton. Sam fakt nie byłby niczym niezwykłym, gdyby nie to, że w środku znajdują się zwłoki dwóch mężczyzn, nawiasem mówiąc w stanie dość nieświeżym. Szwedzka policja nie ma żadnego punktu zaczepienia...
Zaczyna się, muszę przyznać dość ciekawie, ale skończyłem lekturę trochę rozczarowany. Tropy śledzctwa wiodą bowiem do Rygi, a tam stary szwedzki wyga Wallander, nie znając języka i miejscowych stosunków, będzie jak dziecko we mgle. Trzeba dodać, że jest początek lat 90-tych, status międzynarodowy Łotwy jest jeszcze nie rozstrzygnięty, szale mogą się przeważyć na każdą ze stron. W rezultacie Wallander przypomina trochę Józefa K. - snuje się po ciemnym nieprzyjaznym i niezrozumiałym świecie, jest raczej uczestnikiem wydarzeń niż ich sprawcą. Faktycznie coś z kafkowskiej atmosfery udało się Mankellowi przywołać, ale mnie akurat tego typu literatura męczy i zniechęca.
Tym co zaciekawia w powieści Mankella jest spojrzenie na wschodnią Europę ze szwedzkiej
strony. Jeśli wierzyć temu co napisane, kraje z przeciwnej strony Bałtyku były dla Szwedów zupełnie egzotyczne i niezrozumiałe. Być może sprawiła to długoletnia izolacja. W każdym razie można czytać powieść Mankella jako świadectwo pewnej zmiany szwedzkiej świadomości - oto nagle niedaleko zaczynają się dziać ważne dla świata rzeczy, toczy się walka o kształt polityczny sporego kawałka Europy - którym Szwedzi chyba się za bardzo nie interesowali. Okazuje się, że ta walka ich także dotyczy, że może mieć wpływ na ich przyszłe losy. Mankell, jak mi się wydaje, wplótł w karty swojej powieści pewien isotny proces zachodzący w Szwedzkim społeczeństwie. Z kolei patrząc na opisane przez autora realia ze strony wschodniej, uderzają pewne naiwności i uproszczenia. Wydaje się, chociaż obecnie może być to trudne do ustalenia, że Wschód miał pełniejsze (choć zapewne także nie wolne od naiwności) wyobrażenie o Zachodzie, niż Zachód o Wschodzie.
Na koniec o pewnej istotnej obserwacji dotyczącej konstrukcji Mankellowskiego bohatera. Tym co pozytywnie wyróżna Walladnera na tle na przykład Szerloka Holmesa, jest zmienność tej postaci. Dobrze, że nie mamy do czynienia z postacią obdarzoną określonymi wadami i zaletami, ale z prawdziwym, dynamicznym, człowiekiem. Wallander z książki na książkę się zmienia. Przeszłe wydarzenia mają wpływ na jego obecne decyzje, jego życie i myślenie ewoluują. To niewątpliwie spora zaleta Mankellowskiej serii.
Za jakiś czas znów planuję sięgnąć po kolejną książkę Mankella. Tym razem także po to by móc wraz z bohaterami przemierzać wąskie uliczki starego Ystad, czy jechać główną szosą w stronę Tingsrydu. Przecież tam już byłem!
góra
8.,,Zapomniany język'' Erich Fromm
Biorąc pod uwagę zarówno mój stary projekt prowadzenia sennika, jak różnież pochłanianie wszystkiego co wyszło spod pióra Ericha Fromma, nie może dziwić, że w końcu sięgnąłem i po tę książkę. Po ,,Zapomniany język'' czyli ,,wstęp do interpretacji snów, baśni i mitów''. I tym razem się nie zawiodłem. Fromm był jak zwykle odkrywczy i inspirujący.
To co zawsze fascynowało mnie w myśli tego filozofa to jej kompleksowość. Jego poglądy tworzą niezwykle spójny system - coś na kształt układanki gdzie wszystkie kawałki pasują idealnie, albo twierdzenia matematycznego, gdzie założenia zostały osłabione najbardziej jak się dało. Fromm tłumaczy świat patrząc na człowieka. Wychodząc od kilku prostych empirycznych obserwacji na temat ludzkich potrzeb i ludzkiej natury jest w stanie dojść naprawdę bardzo daleko. Co ważne, nie stara się na siłę dobudowywać do tego wielkiej teorii, założenia są proste, rozumiałe na poziomie intuicyjnym. Ta prostota bynajmniej nie jest przypadkowa - dowodzi wielkiej pracy
poświęconej na ułożenie wszystkiego na swoim miejscu. Można powiedzieć, że ,,Zapomniany język'' to kolejny kawałek frommowego obrazu człowieka. Tym razem przyglądamy się temu co w człowieku nieracjonalne - światowi jego marzeń.
,,Zapomniany język'', czyli język symboliczny. Autor zaczyna książkę od rozważań nad istotą symboli. Z samą definicją tego pojęcia są problemy. Mówiąc mało ściśle symbol to ,,coś co oznacza coś innego''. Logik by się za głowę złapał, ale każdy przecież wie o co chodzi. Mówię ,,drzewo'' (a więc używam słowa - symbolu), a mam na myśli konkretną jodłę którą widzę z okna, albo spostrzegam białe koło z czerwoną obwódką i wiem, że nie wolno mi dalej jechać samochodem. Dwa powyższe przykłady to symbole powstałe na zasadzie konwencji - umowy. Umówiliśmy się nazywać drzewem takie coś co wyrasta z ziemi i ma igły oraz przypisaliśmy polecenie ,,zakazu ruchu'' konkretnemu obrazkowi. Ale są jeszcze inne rodzaje symboli, których znaczenia nie ustalono na podstawie porozumienia. Dla przykładu, jeśli jadąc pociągiem doznam jakiegoś przykrego przeżycia, to później myśl o pociągu wywoła we mnie przykre wspomnienie. W ten sposób pociąg statnie się dla mnie (i tylko dla mnie!) symbolem doznanej przykrości. Tak oto każdy z nas wytwarza swoisty język skojarzeń związanych z naszym życiowym doświadczeniem. Fromm używa terminu symbol akcedentalny na oznaczenie skojarzenia opartego na doświaczeniu jednostki. Oczywiście symbole akcedentalne są zazwyczaj niezrozumiałe dla postronnych, którzy nie dzielą ze mną tych samych przeżyć. Można by się zżymać: coż to za język symboliczny, którym rozmawiać można najwyżej samemu ze sobą! Otóż doszliśmy do sedna! Ludzie są zasadniczo tacy sami i żyją w zbliżonych warunkach, będą więc istnieć zjawiska czy pojęcia wspólne dla całej ludzkości i wywołujące we wszystkich ludziach podobne skojarzenia. Na przykład ogień, który daje ciepło będzie kojarzył się z czymś przyjaznym i z poczuciem bezpieczeństwa, a z kolei burza wywoła u większości ludzi wrażenie niepokoju, zagrożenia. Oto przykład pięknego rozumowania Autora: wyszliśmy od bardzo prostych i dość oczywistych przesłanek: określone zjawiska budzą w ludziach określone skojarzenia (tak działa nasz umysł) i istnieją zjawiska postrzegane przez większość ludzi w ten sam sposób (ludzie pod względem sposobu pojmowania rzeczywistości są podobni i dzielą podobne życiowe doświadczenia). W rezultacie otrzymaliśmy pewien sposób kominikowania się (język symboliczny) zasadniczo wspólny dla wszystkich ludzi we wszystkich epokach. Oczywiście nie można się trzymać tego dogmatycznie: w kraju północy słońce będzie powszechnie uważane za życiodajną siłę, podczas gdy na południu może być traktowane jako zagrożenie. Podobnie karabin dla współczesnego człowieka będzie sybmolizował przemoc, ale oczywiście ów symbol nie byłby zrozumiały tysiąc lat wcześniej - zastąpiłby go raczej miecz, albo topór. Tym niemniej jeśli do języka symboli dołożymy szczyptę zdrowego rozsądku będziemy wiedzieć jak się nim porozumiewać.
Tego co nas czeka dalej łatwo się domyślać: w dalszej części książki zajmiemy się tłumaczeniem ,,snów, baśni i mitów'' z języka symbolicznego na język rzeczywisty. Pytanie, które ciśnie się w tym momencie na usta jest następujące: skąd mamy wiedzieć, że gdy śni mi się pożar, oznacza to poczucie zagrożenia, a nie tylko to że śni mi się pożar właśnie; albo dlaczego mamy interetować pobyt Jonasza w brzuchu ryby w sensie innym niż literalny. Słowem po co mielibyśmy używać języka symbolicznego, skoro mamy język realny? Odpowiedź, której udziela Fromm jest bardzo prosta. Otórz jezyka symbolicznego używamy tam gdzie język rzeczywisty zawodzi - przede wszystkim do zapisu wewnętrznej rzeczywistości człowieka. Krytycy mogliby tu oczywiście wtrącić swoje trzy grosze: jeśli czuję się zagrożony, to mówię: ,,czuję się zagrożony'', a nie wyobrażam sobie sceny z ,,Króla Elfów'' Goethego. To wszystko prawda, o ile zdaję sobie sprawę ze swojego poczucia zagrożenia. A więc odczucia, których jestem świadomy umiem wyrazić za pomocą normalnego języka (chociaż co to jest za język który, jak słusznie zauważa Autor, ma oddzielne określenie na każdą śróbkę w samochodzie, a na najgłębsze przeżycie człowieka tylko jedno słowo - ,,miłość''). Rzecz w tym, że wielka część naszego umysłowego życia toczy się poza świadomością. A więc żeby przekazać treść procesów które dzieją się w mojej głowie kiedy śpię, nie użyję języka racjonalnego, bo nie umiem racjonalnie, świadomie tych procesów opisać. Zamiast tego na korze mózgowej będę widział sen - w którym moje myśli i uczucia zostały zamienione na obrazy i wydarzenia - ich symbole. Nie bez znaczenia jest też fakt, że jeśli komuś powiem ,,boję się'' reakcja będzie taka sama jakbym powiedział ,,płaci pan 3,45 + VAT''. Ale gdy czytam Goethego to razem z nim pędzę na spienionym koniu przez olchową aleję w burzliwą noc i czuję jak chiciwe ramiona gałęzi sięgają po mnie. I wtedy zaczynam się bać! Ten przykład pokazuje, że język symboliczny jest stokroć bardziej adekwatny do opisu poza-racjonalnej strony człowieka niż nasz jezyk codzienny, bo zapewnia większą komunikatywność. Jeśli spojrzymy na sprawy z tej strony, nie może dziwić że mitologia i baśnie, czyli ,,naturalne'' gatunki literackie uprawiane przez człowieka są pisane językiem symbolicznym. Z jednej strony jest to najbardziej pierwotny sposób wyrażania myśli i emocji - dziecko nie powie, że czuje się szczęśliwie i błogo, tylko odniesie się do jakiegoś miłego przeżycia, które zna z przeszłości, powie na przykład, że czuje jakby była przy nim mama. Z drugiej jest bardzo komunikatywny, bo każdy jest w stanie zrozumieć treść przekazu. Oczywiście my dzieci racjonalnej epoki powiemy, że to wszystko bzdura, że nie ma latających dywanów, ani smoków. Jesteśmy stasznie krótkowzroczni zapominając że nasz sposób widzenia świta, nasze szkiełko i oko, liczy sobie nie wiecej niż trzy stulecia. Tyle jednak wystarczyło by język symboli stał się ,,zapomniany''. Warto jeszcze podnieść kwestię ,,nieracjnalności'' mitów czy baśni. Fromm zauważył rzecz następującą: język symboliczny odnosi się do wewnętrznej rzeczywistości człowieka, a ta rzeczywistość nie podlega czasoprzestrzennej logice. Przykładowo, jeśli mówię, że zachowuję się tak jak X, to we śniąc mogę być jednocześnie sobą i panem X. W logice rzeczywistości jest to oczywiście niemożliwe, ale w stosunku do wewnętrznego przeżycia jak najbardziej poprawne. Dlatego też oczekiwanie racjonalności od zdań wypowiedzianych językiem symbolicznym wynika jedynie z naszego niezrozumienia czego ów język dotyczy, a nie z nieracjonalności samego języka. Myśl potrafi po prostu penetrować rejony niedostępne dla świata materialnego. Rozpisałem się tak szczegółowo o teoretycznych założeniach Fromma, bo chciałem wyraźnie podkreślić, że autor mimo iż mówi o nieracjonalnej stronie naszej natury, nie robi tego w sposób nieracjonalny. Jego metoda jest bardzo dobrze umotywowana.
Kolejna część książki poświęcona jest historii interpretacji języka symbolicznego. Ten rozdział jak żaden inny motywyje tytuł ,,zapomniany jęzk''. Interpratacja snów, która zajmowała poczesne miejsce w kulturze i nauce przez długie tysiąclecia, zanikła zupełnie w epoce racjonalnej, by powrócić jako element systemu wiedzy dopiero wraz z Freudem. Fromm poświęca sporo uwagi krytycznemu omówieniu freudowskiej i jungowskiej teorii interpretacji snów. Z właściwą sobie bystrością dekonstruuje obie teorie wskazując które ich elementy są istotne i faktycznie nowe, a które wynikają tylko z kontekstu społecznego i historycznego w którym powstały. Oczywiście najciekawszą częścią książki jest ta, w której od teorii przechodzimy do praktyki. Autor umiejętnie dobierając przykłady ze swojej psychoanalitycznej praktyki i klasyczne przykłady z pism Freuda i Junga prezentuje swoją metodę interpretacji snów. Oczywiście jak to u Fromma bywa, niczego nie dowiadujemy się w ,,dziesięciu prostych lekcjach''. Postawienie właściwej diagnozy wymaga po pierwsze praktyki, a po drugie należy je odnieść do osoby śniącego - ten sam sen śniony przez osoby o odmiennych charakterach należy interpretować odmiennie. Cóż, ta książka to jedynie wstęp, który ma zobrazować metodę, a nie nauczyć konkretnych umiejętności.
Ostatni i chyba najciekawszy rozdział poświęcony został przykładom interpretacji klasycznych tekstów kultury. I tak zajmujemy się zarówno ,,Czerwonym kapturkiem'', babilolońską mitologią, tebańską trylogią Sofoklesa (zahaczając przy okazji o teorię Bachoffena), ,,Procesem'' Kafki, czy wreszcie znaczeniem żydowskiego rytuau szabatu. Mnie szczególnie zaciekawił Kafka. W szkole czytałem tę książkę z prawdziwym bólem (podobnie jak ,,Dżumę'' Camusa) chłonąc z jej kart tę przyciężką atmosferę rezygnacji i braku nadziei. Fromm interpretuje ten tekst jako swoiste senne marzenie dotyczące rozwoju człowieka. Rzeczywiście jak zwykle wszystkie klocki pasują do siebie! Nie wiem czy jestem w stanie zachwycić się ,,Procesem'', ale przynajmniej z pewnym opóźnieniem doceniłem tę książkę. Grzechem by było nie wspomnieć w tym miejscu o innej książce, którą się swego czasu zachwyciłem - ,,Mitologii Greków i Rzymian'' Zygmunta Kubiaka. Metoda interpretacji mitoligii postulowana przez Fromma, doskonale sprawdziła się (i co najważniejsze została potwierdzona przez odkrycia archeologów) przy badaniu historii religii greckiej. Te wszystkie gigantomachie i boskie zaślubiny okazały się być echem gwałtownych procesów historycznych zachodzących w pierwszym i drugim tysiącleciu przed Chrystusem.
Zastanawiam się jak by tu zakończyć tę recenzję. Jeśli można nazwać recenzją taką bezładną zbieraninę wykrzykników i zachwytów. Może nawiążę do pierwszego zdania. Znów zacząłem bawić się zapisywaniem swoich snów, ale tym razem postanowiłem przy okazji pogrzebać sobie trochę w łepetynie. Nowy sennik z tego raczej nie powstanie, bo tego czego się dotąd dogrzebałem nie chciałbym ogłaszać całemu światu.
góra
9.,,Rio Anakonda'' Wojciech Cejrowski
Moje relacje z panem Wojtkiem miały przebieg burzliwy i zmienny. Zaczęło się od fascynacji programami z cyklu ,,Boso przez świat''. Nie ma się czemu dziwić, wszak Cejrowski ma nie tylko wielką ciekawość świata, do tego niezbędne samozaparcie by tę ciekawość zaspokajać ale, co chyba najważniejsze, rzadki dar opowiadania o tym co widział i co przeżył. Sukces tych programów wynika przede wszystkim z tego jak ich autor opowiada. Obrazki, które przy tym pokazuje mają znacznie mniejszą wagę. Mój problem z panem Wojtkiem jest taki, że chociaż z tego jak Pan Wojtek mówi zazwyczaj jestem zadowolony, to czasem nie podoba mi się to co mówi. Cóż nie da się ukryć, że Cejrowski ma silną osobowość, a co za tym idzie własne i dobrze wyrobione zdanie na wiele spraw i nie boi się tego zdania głośno wyrażać.
Ale wracając do głównego tematu. ,,Nie trzeba lubić Autora, żeby polubić tę książkę'' napisał wydawca na okładce i pod tym zdaniem chętnie się podpiszę. Niezależnie od tego czy nas Cejrowski drażni czy też nie, ,,Rio Anakonda'' czyta się jednym tchem. Autor opowiada historię jednej z jego wypraw do kolumbijskiej puszczy, tym razem na tak zwane ,,Dzikie Ziemie'' zamieszkane przez plemiona z grupy Carpana. Należy domniemywać, że opisywane wydarzenia tak naprawdę zdarzyły się na przestrzeni kilku lat (a część być może tylko w wyobraźni autora), ale jak sam Cejrowski zaznacza w przedmowie nie chodzi przecież o prawdę, tylko o dobrą opowieść. Wątki dotyczące amazońskich Indian, których Autor poszukuje wypełniają ledwie połowę książki. Równie ważne (i interesujące) co sam cel wyprawy, jest jej ogranizacja. Mamy więc okazję poszwędać się po różnych prowincjonalnych kolumbijskich osadach, wśród typów, których dżentelmenami nazwać by nie można i lepiej się z nimi w ciemnej uliczce nie spotkać. To ciekawe zobaczyć świat, w którym nie wszystko jest ściśle zaplanowane, na samolot trzeba czasem poczekać kilka tygodni a życie toczy się swoim własnym nieśpiesznym rytmem. Można zmienić perspektywę.
Żeby dojść do samych Indian trzeba porzucić cywilizację. Na początek żegnamy nasz znajomy i poukładany Zachód, zmierzając na żywsze i bardziej chaotyczne Południe. Na samym Południu też bywa różnie - im dalej w puszczę tym bardziej dziko. Wreszcie Indianie też nie wszędzie jednakowi. Najpierw będą tacy, co chodzą w tshirtach i używają plastikowych naczyń (mimo to to Indianie najprawdziwsi), a dopiero od nich, z odpowiednim przewodnikiem dostaniemy się do takich którzy cywilizacji jeszcze nigdy nie widzieli - ostatnich Dzikich na tej planecie. Z kart tej książki słychać co jakiś czas ubolewanie, że żyjemy na krańcu pewnej epoki - jesteśmy świadkami umierania ostatnich społeczeństw, nieskażonych jeszcze cywilizacją (lub jak chcieliby inny jeszcze ,,nieucywilizowanych''). Pytanie które Autor stawia między jednym a drugim mrugnięciem okiem brzmi czy owo ,,cywilizowanie'' jest naprawdę dobrodziejstwem?
W tej książce najbardziej fascynowało mnie życie w dżungli. To jest świat o którym ciężko mi, mieszkańcowi relatywnie ubogiej biologicznie strefy umiarkowanej, mieć bodaj wyobrażenie. Dookoła tysiące, miliony gatunków, liść który trącam ręką może być zwykłym liściem a może wywołać poważne oparzenie, zabić mnie może głupia mrówka idąca moją ścieżka. Jak się w tym wszystkim zorientować? Trzeba mieć naprawdę wielką wiedzę - dziedziczyć mądrość wieluset pokoleń, żeby umieć to jako tako ogarnąć. Przyroda uczy pokory. Cejrowski w ironiczny sposób opowiadając o swojej taktyce przeżycia w dżungli ,,z przodu Indianin, z tyłu Indianin'', przyznaje się w istocie do bezradności wobec majestatu Natury.
Głównym wątkiem książki są jednak szamani, czarownicy i indiańska magia. Z tym możemy mieć mały problem. Autor każe nam bowiem wierzyć w niestworzone rzeczy - w zaklęcia, telepatię, ,,dosiadanie'' innych umysłów. Czy ja, wykształcony i racjonalny Europejczyk, nie powinienem skwitować tego prostym słowem ,,brednie''? Cóż, może i Cejroski zrobił mnie w balona, może to wszystko sobie tylko pozmyślał i śmieje się teraz w kułak. A niech mu będzie na zdrowie! Przecież to i tak świat do którego nigdy nie pojadę, świat którego może nawet już nie ma. Może więc lepiej wierzyć, że nie wszystko na tym świecie jest racjonalne i pojmowalne? Ja czytając ,,Rio Anakonda'' w każdym razie chciałem w to uwierzyć.
góra
1."Rasa drapieżców" Stanisław Lem
Lem jakiego nie znałem. W roli felietonisty komentującego wydarzenia z Polski i ze świata. Lektura bardzo zajmująca z dwóch powodów. Po pierwsze sądy Lema są oryginalne i nietuzinkowe, a po drugie pozwala zerknąć na samego autora. Felietony zebrane w tej książeczce ukazywały się co tydzień w "Tygodniku Powszechnym", a zebrane mają niewątpliwie tę przewagę nad gazetą, że czytając wszystko za jednym zamachem łatwiej wyłowić elementy wspólne. (Z kolei wadą jest to, że opisywane wydarzenia zdążyły już stracić na aktualności). Jakie to elementy? Przede wszystkim zaskoczyło mnie ogromne zainteresowanie Lema polityką i aktualnymi sprawami. Autor siedzi w swoim krakowskim domu otoczony książkami, czasopismami (w większej części zagranicznymi); czyta, patrzy i interpretuje.
W przeważającej części są to sądy bardzo trafne. Duży wpływ ma na nie spojrzenie z perspektywy życiowego doświadczenia. Lem należy przecież do pokolenia, które zaznało goryczy wojny, przymusowych przesiedleń, komunizmu. Stąd w jego spojrzeniu sporo ostrożności i przekory. Pojawiają się obawy przed nowym rosyjsko-niemieckim Rapallo (sprawa bałtyckiego gazociągu), często też wraca do Lwowa - utraconego miasta swojej młodości.
Lem jest miejscami trochę zrzędliwy: dużo narzeka, bardziej na nasze niż na obce. Ale ta krytyka wynika z szerokiego spojrzenia, nie ze starczej zamkniętości na świat. Przeciwnie, autor stara się dotrzymywać kroku nowościom. Byłem zaskoczony, gdy oznajmił, że czytuje pismo ,,Lampa''. Zresztą krytykę Lem rozciąga także na własną twórczość. Odnosi się do niej z dużym dystansem i zdaje się być cały czas zdziwiony własną popularnością.
góra
2."Egipcjanin Sinuhe" Mikka Waltari
3."Sekrety Egiptu faraonów" Christian Jace
2+3. A dokładniej dwójka po raz drugi pod wpływem trójki. Trójkę dostałem na gwiazdkę od dziadka. Taka mało wymagająca lekturka popularyzatorska dla młodzieży. Przy pierwszym spojrzeniu uderza dziwny, rzekłbym pretensjonalno-propagandowy, język jakim została napisana. Dopiero później dostrzegłem, że to było po prostu przeniesienie języka jakim mówią do nas egipskie kamienie. To styl w jakim dawno zmarli królowie i dostojnicy kłamali niebiosom o swoich uczynkach nim stanęli na sądzie Ozyrysa. To w zasadzie jedyny głos jakim ta cywilizacja przemawia dziś do nas, nic więc dziwnego, że zawodowy egiptolog również postanowił się nim posłużyć. Po oswojeniu się ze stylem z kartek tej książki zaczął wyłaniać się Egipt, jego kultura, a przede wszystkim mentalność, której nigdy nie widziałem. Najprościej chyba powiedzieć, że życie toczyło się tam w sferze symbolicznej. Przynajmniej to wysokie. Dość to zabawne, gdy faraon przypisuje sobie zasługi poprzedników i mówi o projektach które nie wyszły nawet poza fazę projektowania jak o rzeczach już istniejących. Tak jakby istnienie samej idei było równoznaczne z powołaniem czegoś do istnienia. Waltari (2) zrobił z tego zarzut, ale taka postawa była po prostu w mentalności ludzi. Egipskie kamienie niestrudzenie podkreślają wielkość, wspaniałość i bogactwo ich twórców. Ale mieszkańcy mocarstw zawsze mieli tendencje do megalomanii. Z kartek tej książki wyłoniło się życie Egiptu zadziwiająco spójne jak na trzy tysiące lat rozwoju. Może ta monotonia była przyczyną upadku Egiptu? Brak rozwoju? Ale jaki prawo mam to mówić ja, którego cywilizacja jest śmieszna wobec majestatu piramid? Można pomyśleć przeciwnie, że to stałość zwyczajów, wierność Ma'at - świętej zasadzie Harmonii pozwoliła Egiptowi trwać.
A jeśli chodzi o ,,Egipcjanina Sinuhe'', to akcja tej powieści toczy się w czasach religijnego przewrotu w Egipcie. Faraon wypowiedział wojnę wszechwładzy kapłanów Ra i postanowił zastąpić go kultem Atona. W tych niespokojnych czasach rozgrywa się smutna historia egipskiego lekarza. Sinuhe wplątuje się we wszystkie znaczące wydarzenia. Uczestniczy w pałacowych intrygach, leczy, podróżuje po najdalszych zakamarkach ówcześnie znanego świata, doświadcza największego szczęścia i niajcięższej niedoli. Los bawi się nim, rzucając do Egiptu, Babilonu, na Kretę, do Asyrii i królestwa Hetytów, daje mu, żeby zaraz z powrotem odebrać. Wspaniała historia. Waltari, być może chcąc zanznaczyć, że fortuna bywa równie zwodnicza dla pojedynczych ludzi jak i całych narodów, umieścił gdzieś na marginesach swoich kart mały pustynny lud, biedny bo mający tylko jednego boga i bladoskórych wojowników na śmigłych okrętach. Oni będa mieli swoją chwilę gdy chwała Egiptu przeminie.
góra
4."Krew elfów" Andrzej Sapkowski
Cóż sesja była, coś trzeba było robić, a u Kasi w pokoju kurzyły się trzy tomy. I tak byłem twardy, że wziąłem tylko jeden z nich. Pozostałe dwa pewnie niedługo dołącze do spisu lektur.
Sapkowski jak Sapkowski, wciągający nawet za entym razem. A może nawet bardziej. Wszak jaka to jest radość, gdy jak rodzynki w cieście wyjada się te od dawna znane i od dawna ulubione, a jednak już przykurzone sceny.
góra
5."Baltazar" Sławomir Mrożek
Biografii Mrożka trochę już liznąłem, więc wielkiego zaskoczenia nie było. No może poza Krakowem lat 50tych i romansem Mrożka z ideologią. Należałoby polecić tę książkę wszystkim którzy myślą o komuniźmie wyłącznie w czarno-białych barwach. Tym którzy nidgy nie zastanawiali się skąd nagle w Niemczech Hitlera wzięło się 50 milionów ludzi popierających zbrodnię? No ale wracając do Mrożka, to jak mówiłem zaskoczenia nie było. Poza jednym faktem: ta książka to była terapia. Napisał ją człowiek, który po wylewie stracił zdolność mówienia!!! To musiało być przerażające dla kogoś kto przez całe życie parał się piórem. A jednak autor wyszedł z tej próby obronną ręką: lekkość stylu, prostota, wdzięk! Aż miło czytać. Zdolności mózgu są niesamowite. Fascynujące jest to że nawet po komendzie ,,format C'' da się odzyskać większość danych. (Chciaż fachowcy od komputerów potrafią też wyczyniać takie cuda). ,,Baltazar'' (a więc ten od mane-tekel-fares) uczy pokory. Jedna chwila i pięć języków, które człowiek poznawał latami znika bezpowrotnie... Może lepiej inwestować w giełdę, a nie w głowę? Chociaż czarny czwartek czeka i tam... Vanitas vanitatum.
góra
6."Chrześcijaństwo po prostu" S. C. Levis
Przyznam, że miałem z tą książką problem. Mianowicie czytam sobie pierwszą część, zgadzam się z kolejnymi zdaniami, zgadzam się, zgadzam i co? Bóg istnieje! Koszmarny paradoks: autor właśnie udowodnił istnienie boga na drodze czysto myślowych spekulacji, co się jeszcze nikomu nie udało i udać się nie powinno. Stop! - krzyczy w tym miejscu mój ateizm i racjonalizm i zuruck wracam do lektury szukać luk w rozmuowaniu. Szczęśliwie znalazłem. Argumentacja jest taka, że zakładamy istnienie sumienia, czy też "prawa natury ludzkiej", które jest z grubsza wspólne dla wszystkich ludzi. Skoro jest takie prawo to musi być coś co to prawo w nas zaszczepiło, a więc bóg. Skróciłem trochę tę argumentację, ale w uproszczeniu tak to wygląda. Po drodze pojawiają się jeszcze argumenty typu negacja przypadkowości ewolucji i powstania życia, i "coś co wywołuje działanie nie jest tym działaniem", innymi słowy "dźwięk nie jest klawiszem". Niestety, skądinąd świetnie przygotowany autor, wpadł w pułapkę i przypisał omawianym zjawiską nasze ludzkie, intuicyjne rozumienie. Przepraszam, ale ktoś kto, jak ja, pożegnał się z chronologią zjawisk i uznał że świat to fale prawdopodobieństwa nie jest skłonny zbyt łatwo rozszerzać intuicji na nieznane obiekty. Z tych słów możnaby przypuszczać, że książka jest kiepska. Wręcz przeciwnie, czyta się ją bardzo dobrze (niech świadczy o tym fakt, że uległem argumentacji autora przy pierwszej lekturze). Wydaje mi się, że Levis odtwarza drogę jaką on sam dotarł do boga, bo całość robi wrażenie bardzo spójnej i dobrze ugruntowanej. Bardzo ciekawa jest część, w której zakładając istnienie boga czynimy rozróżnienie między religiami, rozprawiamy się z Bergsonem, pytamy czym jest dobro i czym zło i wreszcie wykazujemy dlaczego to chreścijaństwo ma rację. Świetny jest fragment o idei odkupienia i pokuty. A potem coś co znałem już z "Listów starego diabła...", czyli zasady życia chrześcijańskiego i jak je w praktyce stosować. Bardzo odkrywcza wydała mi się myśl o skali naszych uczynków, że wielka zbrodnia tyrana być może ma w oczach boga taki sam wydźwięk jak drobny zły uczynek przeciętnego człowieka. Zło jednakowo niszczy duszę, a różnica rozmiarów wynika tylko z tego, że możliwości oddziaływania są różne.
Podsumowując "niezłe toto", jak by powiedziała Ewa W., choć nie tak dobre jak "Listy...". Chyba ze względu na bardzo ciekawą formę jaką miała tamta lektura i to, że Lewis nie zmuszał mnie do uwierzenia w boga, a jedynie mówił jak zło na nas działa. Kurcze, teraz widzę, że wszystkiego jeszcze nie przemyślałem. Nadal nie wiem czym jest dobro, a czym zło. Ale nie wiem też, jak udowodnić trudnego Lefschetza. Trzeba mieć jakieś priorytety.
góra
7."Polska, głupcze!" Tomasz Lis
Książka zaczyna się od tłumaczeń autora dlaczego tytuł taki a nie inny i kto jest tym głupcem. A więc członkowie ekipy Clintona odpowiedzialnej za sukces gospodarczy USA w ostatniej dekadzie ubiegłego wieku uczynili sobie z hasła "gospodarka, głupcze!" motto własnych działań. Tak jak się mówi do siebie, "ale jestem idiotą" na przykład, gdy nie wyksztusi się słowa do ładnej dziewczyny, albo jeszcze przed tą porażką mówi się sobie "zagadaj, głupcze". Ale wracając do tematu: Lis upewniwszy się, że czytelnik nie obrazi się na niego za tytuł zaczyna pisać. I znów jest o głupocie. O głupocie poliycznej. W zasadzie można by tą książkę nazwać "Głupota polityczna w Polsce" i włączyć do wielotomowej monografii pt. "Głupota w Polsce". Chociaż ze skali problemu wynika raczej, że byłby to najwyżej mały rozdział. Sądy Lisa są jak najbardziej trafne i czasem odkrywczo jasne. Jak refren powtarza się tam fraza "troche śmieszno, troche straszno". Bo polityka przywykła nas śmieszyć. Ale gdy brzuch przestanie się nam trząść po "kurwikach" albo słynnych czerwonych skarpetach, autor ciągnie za ucho i mówi, że to mówili reprezentanci 40 milionowego narodu. I wtedy faktycznie jest straszno. Mam hipotezę na temat genezy tej pozycji. Dziennikarz musi być grzeczny i bezstronny. A jak się w nim gotuje? Wtedy może przelać żółć na papier. Dostaje się wszystkim, za arogancję, za kłamstwa, manipulacje, lekceważenie wyborców, niedotrzymywanie obietnic, moralną pustkę i brak klasy. Pochwały bardzo skąpe i jakby mimochodem. Ale najbardziej dostaje się nam, wyborcom, za wiarę i głupotę. Naiwny Lis chyba nawet wierzy, że odsłaniając mechanizmy rządzące życiem publicznym wyleczy nas z tej głupoty. Według mnie dopiero gdy obecne pokolenie, dzisiejszych dwudziestolatków dojedzie do realnej władzy, tzn. będzie miało lat ze czterdzieści, pięćdziesiąt, coś się w naszym życiu zmieni. I jest to w moim odczuciu prognoza optymistyczna. Kontakt ze światem, Europa i edukacja, tylko to wyrwie nas z zaścianka (głównie umysłowego). I chyba już wiem za co tak szanuję Marka Borowskiego, który jako jedyny głośno wołał, że edukacja jest najważniejsza. Ważniejsza niż bezrobocie i cała reszta. Tylko wtedy "Dziejów głupoty w Polsce" nie będzie można pomylić z "Niekończącą się opowieścią".
Ale wracając jeszcze do książki. Ważnejsze nawet niż piętnowanie głupoty jest w niej studium lingwistyczne. To zadziwiające jak jezyk debaty publicznej w Polsce zmienił się w ostatnich kilku latach. Słowa przesunęły swoje znaczenia, straciły pozytywny wydźwięk. Nie sposób nie pomyśleć o roku 84 i o nowomowie, w której popełnienie myślozbrodni było niemożliwe, bo język nie miał na to odpowiednich słów. U nas nie jest tak źle, ale jest poważnie, bo politycy psując nasz język, zmuszają nas czy tego chcemy czy nie do przyjmowania ich punktu widzenia. Do rozumowania w kategoriach my i oni. Dlaczego, u diabła, nikomu w tym kraju nie przyśni się "strumień znawca trzecich wyjść"?
góra
8."Błysk" Malcolm Gladwell
....
góra
9."Podróże z Herodotem" Ryszard Kapuściński
Zamiast uczyć się homologicznej sięgnąłem na półkę po Kapuścińskiego. Przeczytałem tę książkę po raz drugi, ale czułem jakbym ją czytał na nowo, bo z pierwszej lektury mało co zostało. Zresztą jak sam autor słusznie zauważa dobre książki należy czytać kilkakrotnie, bo za każdym razem odkrywa się coś nowego (ta reguła doskonale stosuje się do Tolkiena). A więc o czym jest ta lektura? O wielu rzeczach. Na początek o Herodocie, a w zasadzie o oddziaływaniu Herodota na Kapuścińskiego. Romans reportera z Grekiem zaczyna się jakby mimochodem i rozwija się powoli, przybierając na sile w miarę jak Kapuściński dojrzewa zawodowo. W zasadzie jest to relacja mistrza i ucznia. Autor terminuje u swojego dwa i pół tysiąca lat starszego kolegi! Cóż trzeba przyznać, że wzorce ma wielkie i umie je dobrze naśladować. W tym sensie "Podróże.." to opowieść o dojrzewaniu ich autora, którego poznajemy na początek jako młokosa ogarniętego pragnieniem przekroczenia granicy, który nagle staje przerażony z ogromem Indii, potem Chin, który szuka klucza do tych niedostępnych dla siebie rejonów i którego nowy świat wciąga coraz dalej i dalej, na bezdroża Afryki i bóg wie jeszcze gdzie. Zajmujący jest sposób w jaki Kapuściński podpatruje warsztat Greka, a nawet wchodzi w jego osobowość. I jak czyta w jego "Dziejach" między wierszami, wydobywając ze skrawków informacji światopogląd Herodota. Czytając ma się wrażenie jasności i lekkości tego wywodu, ale potem przychodzi refleksja, że to zrozumienie trwało dobrych kilkanaście lat.
Bardzo zajmujące są spostrzeżenia Kapuścińskiego o prowincjonalizmie, o zamykaniu się na resztę świata, który wydaje się wrogi i obcy i o tym jak ciężko przenikać przez takie bariery. Ale co ciekawe Kapuściński, który z prowincjonalizmu się wyzwolił, zauważa, że poza prowincjonalizmem przestrzennym istnieje jeszcze i czasowy. I stąd Herodot! Łącznik z przeszłością, który pozwala zobaczyć rzeczy z innej perspektywy. Te słowa o zamknięciu współczesnego człowieka na świat są bardzo trafne.
Jest w tej książce jeszcze coś bardzo aktualnego. Owo coś to geneza konfliktu cywilizacji Europy i Azji, chrześcijaństwa i islamu, czy jak to jeszcze nazwiemy. Okazuje się, że taki sam konflikt toczy się od tysiącleci i ma stale ten sam charakter: walka wolności z tyranią, indywidualności z masą. Trzeba mieć reporterskie oko, żeby dotrzec taką analogię! Warto zauważyć, że już Herodot postawił pytanie o genezę tego konfliktu i o to kto go rozpoczął.
Wśród ciekawych spostrzeżeń Herodota, podkreślanych przez Kapuścińskiego, jest nieunikniona rola fatum w historii. Jak ta śmierć czająca się na na marginesach średniowiecznych miniatur, ukrócająca nadmierne szczęście, tak i na obrzeżach historii czai się dziwna siła, która ścina głowy, które zanadto wyrosły. Poniża tych, którzy mieli wiele, a rzucili wyzwanie bogom pragnąć jeszcze i jeszcze. Koło fortuny kręci się i nigdy nie wiadomo kiedy ten kto jest na szczycie znajdzie się pod spodem. Jak dobitnie świadczą o tym losy władców Perskiego imperium!
Mam wrażenie, że ta garść spostrzeżeń, które ty zamieszam to kropla w bogactwie, które zawierają "Podróże...". Tę książkę należy czytać wielokrotnie, aby za każdym razem znaleźć w niej coś nowego. Dziwiłem się wcześniej uwielbieniu dla Kapuścińskiego, ale teraz widzę, że jest ono jak najbardziej uzasadnione i że to był naprawdę wielki człowiek.
góra
10."C.K dezerterzy" Kazimierz Sejda
Kolejny przykład potwierdzający tezę, że najwięcej książek czytamy w sesji. Bardzo nie chciałem się uczyć teorii Hodge'a, więc sięgnąłem na półkę po stare i dobre. Wynik egzaminu potwierdził z kolei tezę Sławka, że nie warto się uczyć, bo odświeżywszy sobie całe losy c.k. żołnierzy w ciągu jednego popołudnia zdałem egzamin na piątkę. A co można powiedzieć o samej książce. Boki można zrywać, ale i zadumać się można. Bardzo to dziwnie z dzisiejszej perspekrywy, że były takie czasy, że ludność Europy Środkowej własną krwią uświęcała pogrzeb najjaśniejszej monarchii dwu narodów. Najciekawsze są jednak stosunki w samej monarchii i zupełny brak wyczucia nastrojów społecznych przez rządzącą elitę. A może takie wrażenie tylko przez wojsko, które jest, parafrazująć Stendhala, krzywym zwierciadłem przechadzającym się po gościńcu i wypacza wszystko niemiłosiernie. Tak na marginesie warto zauważyć, że "Szwejk" pozostaje lekturą wiecznie aktualnę. Niestety.
góra
11."Przyjemność poznania" Richard Feynmann
Z Feynmanem jak z Milnorem - warto czytać wszystko co napisał. Gdy więc zobaczyłem tę książkę w księgarni, nie zastanawiałem się ani chwili. Wszak to jeden z Mistrzów. Co tym razem przygotował Mistrz? Jest to zbiór krótkich tekstów, które napisał lub powiedział przy różnych okazjach. Od tematów naukowych, po wspomnienia. Obraz człowieka jaki wyłania się z tych fragmentów wspaniały! Radość i umiłownie życia można stąd czerpać garśicami. Feymann, to po prostu ktoś, kto sztukę pięknego życia opanował do perfekcji, chciałoby się mieć chociaż cząstkę tej jego pasji, radości i energii. Zastanawiałem się skąd się to całe piękno wzięło i wydaje mi się, że odpowieć jest prosta i zaskakująca zarazem: z umiejętności dziwienia się światem. A z tego zdziwienia Richard umie czerpać zachwyt i wszystko to co składa się na tytułową przyjemność poznawania. W większości tekstów tego zbiorku wyłania się życiowe credo Feynmana. Jest to credo, które umknęło mi jakoś przy innych jego książkach, może ze zwględów jezykowych. Ta zasada to niepewność. Niepewność, która jest fundamentalną własnością świata i człowieka w świecie. Nauka (no może poza matematyką) nie wie nic na pewno. Pewne fakty uznaje co najwyżej za bardzo bliskie pewności, ale ciągle zostawia gdzieś margines, że oto pojawią się nowe fakty, które będą przeczyć teorii. I to jest właśnie fundament myślenia naukowego: traktować wątpliwość, jako fundamentalne prawo, właściwość przyrody. I dlatego też każde pokolenie musi po raz kolejny rozłożyć na pojedyncze cegły gmach wzniesieony przez poprzedników i móc zapytać czy każda pojedyncza cegła była dobrze położona. Umiejętność wątpienia i uczciwość w rozumowaniu, to fundament nauki. Ta teza pojawia się w tekstach Feynmana jak refren, ale nie tylko w odniesieniu do życia naukowego. To także fundament demokracji i swobody myśli, oraz podstawowe prawo człowieka. W tym kontekście bardzo interesujący jest tekst o religijnym i naukowym widzeniu świata. Różnica wydawałoby się drobna, ale niesłychanie istotna: czy dopuszczam myśl, że to wszystko nie jest prawdą. Wówczas pytanie, na przykład ,,czy bóg istnieje?" zmienia się na ,,na ile to jest prawdopodobne?". I jedyne co możemy zrobić to umieścić stwórcę po jednej lub po dugiej stronie linii niepewność. Powrotu z tej drogi nie ma. Naukowiec tym różni się od mistyka, że przed przystąpieniem do badań nie zna odpowiedzi na swoje pytanie.
Ale wracając może do samego Feynmana jest w tej książce piękna nauka jak zaszczepić ciekawość świata u dziecka. Obserwujemy to na przykładzie relacji Richarda z ojcem, który wpływ na osobowość i myślenie przyszłego noblisty miał kolosalny. Wielką miał mądrość ten prosty handlowiec. Zastanawiam się czy ja będę umiał zaszczepić coś podobnego swoim dzieciom. Chciałbym bardzo.
Ciekawie wygląda też spojrzenie na pracę Feynmana w Los Alamos. Na reakcje ludzi po "sukcesie" w Hiroszimie i płynący z tego morał, że czasami dążenie do celu, podejmowany wysiłek potrafi przesłonić pytanie o sens pracy i o motywacje jakie mieliśmy zaczynając ją.
góra
12."SDD" Agnieszka Twardowska
Uczucie, które towarzyszyło mi lekturze tej, niedokończonej jeszcze, książki to pozytywne zaskoczenie. Nie spodziwałem się, że ktoś, kogo znam umie pisać tak dobrze. Agnieszka napisała utrzymaną w groteskowym klimacie opowiastkę o perypetiach
kilku studentów wydziału fizyki z preciwnościami losu. Napisała lekko i ze swadą. Napisała używając dokładnie tylu słów ilu trzeba, żeby pchnąć akcję dalej, nie męcząc ani nie nudząc czytelnika. Tych słów jest czasem nawet za mało, chciałoby się rozwinąć jakiś wątek, a tu nie, już nowe sytuacje i nowe wydarzenia. Po drodze sporo humoru, często zrozumiałego tylko dla kasty wtajemniczonych, dobre dialogi i niecodzienne sytuacje. Czasem tylko głos autorki słychać zbyt wyraźnie, szczególnie gdy rzecz dotyczny relacji męsko-damskich. Ale kogoż z nas nie ponosi, gdy zajmuje się tymi sprawami? Spodobali mi się bohaterowie. Agnieszka nakreśliła ich dosyć prosto, obdarzając kilkoma atrybutami i nietypowymi imionami. I puściłą na szerokie wody swojej wyobraźni.
Słowem wszytko fajnie, tylko szkoda, że takie krótkie.
góra
13."Śmierć w Breslau" Marek Krajewski
Dobre książki to takie, które dobrze się czyta. Wobec tego wystarczającą rekomendacją tej kryminalnej opowieści z przedwojennego Wrocławia powinien być fakt, że przeczytałem ją w niecałe 24 godziny. Książka ma wszystkie cechy dobrego kryminału: makabryczną i tajemniczą zbrodnię, zmęczonego życiem i nie zawsze krzyształowego bohatera, który budzi jednak naszą sympatię, wspaniałe historyczne realia. Przedwojenny Wrocław w czasach rozkwitającego faszyzmu, pełen tajemnic, skrywanego wyuzdania, gdzie nikt nie jest tak naprawdę uczciwy i każdy jest od kogoś zależny to pasjonujące miejsce. Słowem co ja tu będę opowiadał. Czytać! Z rzeczy które nieco mniej mi się podobały, to trochę za dużo mistycyzmu czy jak kto woli okultyzmu. Spodziewałem się, że tajemnica zbrodni będzie ukryta gdzieś bliżej sfer polityczno-towarzyskich, a nie będzie konsekwencją fatum sprzed wieków. I zdenerwowała mnie trochę końcówka, w której bardzo szybko przeskoczyliśmy kilkanaście lat i kilka granic, zabijając wszystkich ocalałych świadków. Ale to raczej drobny mankament. Nabrałem apetytu na dalsze książki Krajewskiego. Trzeba będzie odwiedzić kiedyś jakąś księgarnię.
góra
14."Sztuka spekulacji" Zenon Komar
Okazało się, że czytanie o zarabianiu pieniędzy też może być pasjonujące. Bardzo się zdziwiłem gdy pan Komar wyłuszczył mi tajniki gry na giełdzie. Wszystko okazało się bardzo proste. Tak proste, że na większość podstawowych zasad jakimi należy się kierować przy inwestowaniu na pewno bym sam nie wpadł. I tak proste, że nabieram coraz większej ochoty by to wszystko sprawdzić w praktyce. Zacząłem od wirtualnego portfela, a za pół roku, może rok przesiadam się na prawdziwy. Czytając tę książkę odniosłem dwa przeciwstawne wrażenia. Z jednej strony, że wszystko jest proste i warte wypróbowania. Na przykład analiza techniczna akcji, kóra pozwala prognozować zachowanie się rynku w przyszłości. Z drugiej strony autor ciągle podkreśla, że nie ma ostatecznych reguł. Zasady, którymi należy się kierować bywają sprzeczne, trzeba dostosować teorię do sytuacji. Bo tak naprawdę rynek jest chaosem, a wszystkie reguły inwestycyjne, które znamy, to wyłącznie sposoby jak utrzymać prawdopodobieństwo wygranej po stronie gracza. Prawdopodobieństwo, nic więcej. Najgorsze jest to, że nawet grając bezbłędnie można przegrać. Ale i tak szansę wzbogacenia są większe niż w ruletce. Najciekawszym wnioskiem jaki wyciągnąłem z tej książki, było to, że największym przeciwnikiem gracza jest sam gracz. Bo główna rozgrywka to rozgrywka psychologiczna między metodą, strategią gry, a optymizmem i nadzieją, które sprawiają, że nie trzymamy się strategii konsekwentnie, niezależnie od okoliczności. "Ty który wchodzisz porzuć wszelką nadzieję" powinnien głosić napis nad drzwiami wiodącymi na parkiet. Jak trafię do dziewiątego kręgu, to dam znać.
Pochwalę się jeszcze, że zrozumiałem wreszcie jak działają opcje (a gdy Zaremba mi kiedyś tłumaczyła byłem przekonany, że kohomologie ekwiwariantne to przy tym bułka z masłem), a jak zrozumiem jak się zarabia na kontraktach terminowych na indeksy, to uzam, że nie ma granic ludzkiego umysłu.
góra
15."Czas pogardy" Andrzej Sapkowski
16."Chrzest ognia" Andrzej Sapkowski
17."Wieża jaskółki" Andrzej Sapkowski
Okazało się, że Wiedźmin Greralt równie wspaniale dostarcza wymówek do niezajmowania się tym czym się zająć należy w sesji jak i poza nią. Moja praca magisterska leżała odłogiem długie tygodnie i gdy zjawił się wreszcie mój zdalny promotor, ja zamiast usiłować zrobić chociaż troszeczkę zatonąłem w opowieściach o Cirilli z Cintry i wampirze Reginsie. Od samego rana do późnej nocy. Z przerwami na posiłki. Mam wrażenie, że spośród wszystkich moich słabości, słabość do świetnych książek jest najsilniejsza. Chyba powinienem zabrać się za cięższy repertuar.
góra
18."Mieć, czy być?" Erich From
Czytając tę książkę miałem wrażenie, że bawię się klockami. Te klocki to były moje przemyślenia o świecie i o ludzkiej naturze poczynione na różnych etapach mojego życia. Były także klocki innego typu, klocki reprezentujące różne idee i prądy umysłowe jak socjalizm, mistycyzm, demokracja czy kapitalizm. Fromm pokazał mi jak z tych klocków zbudować wielki zamek. To była niesamowita przygoda zobaczyć jak rzeczy dawno znane wplatają się w jedną piękną i prostą ideę, jak dzięki temu nabierają nowych kształtów i znaczeń, jak nabierają mocy. Dzięki tej książce znowu odzyskałem wiarę w to, że człowiek może się zmienić. Dzięki niej moje intuicyjne pojmowanie życia i właściwej w nim drogi, które budziło we mnie intelektualne wątpliwości, zyskało solidne podstawy. To było tak urzekające jak matematyka, kiedy nagle szereg pięknych i trudnych faktów z jakiejś teorii okazuje się być manifestacją różnych stron pewnego bytu wyższego rzędu.
Mieć czy być? pyta Fromm. Ale jego pytanie oznacza raczej: żyć czy umrzeć? Fromma rozumienie pojęcia bycia i posiadania wykracza poza potoczne znaczenie bogactwa lub ubóstwa. Dotyczy ogólnego stosunku do życia i do świata. Jest czymś, co autor nazywa modusem egzystencji. Być oznacza rozwijać się w zgodzie z ludzką naturą, kochać, tworzyć, być wolnym, niezależnym, samoświadomym. Posiadanie to uleganie złudzeniom. Mając coś na własność, wierzymy że jest to niezmienne, trwałe, wierzymy, że sprawujemy nad tym kontrolę, wierzymy, że jesteśmy dzięki temu potężniejsi. W istocie popadamy tylko w intelektulaną niewolę, stajemy się zależni od rzeczy, zaczynamy traktować innych ludzi i samego siebie jak przedmioty, stoimy w miejscu nie rozwijamy się, a przez uleganie coraz to nowym pragnieniom skazujemy się na wieczny głód.
Właściwemu rozumieniu pojęć "mieć" i "być" poświęca autor lwią część książki. Robi to bardzo zręcznie. Nie siląc się na zbędne teoretyzowanie, pokazuje jak podejścia "mieć" i "być" manifestują się w różnych przejawach naszego życia, od stosunków własnoći, poprzez miłość, naukę, myślenie, wierzenia religijne czy pojmowanie czasu. To, co dzięki temu osiąga czytelnik, to ogólne wrażenie zrozumienia. I to jest absolutnie wszystko co można osiągnąć, bo zgodnie z duchem tej książki, definicje i słowa to tylko naczynia dla realnych pojęć.
Przy pierwszym czytaniu rozumiałem książkę Fromma jak podręcznik wewnętrznej rewolucji. Był to podręcznik o tyle niezwykły, że praktyczne wskazówki mieszał z interpretacją wielkich idei ludzkości. Dzięki tej lekturze nareszcie zrozumiałem idee stojące za buddyzmem zen, czy tao. Zobaczyłem że zdanie "jeśli to się da wyrazić słowami to to nie jest prawdziwym tao" ma sens, że mistycyzm nie jest, a przynajmniej nie musi być, marnowaniem życia na głupoty, że idea życia kontemplacyjnego w sensie greckich filozofów nie jest absurdalna. Bardzo interesującą przygodą było też ponowne spotkanie z socjalizmem. Spotkanie z ideą nie wypaczoną jeszcze przez kapitalizm i to co samo siebie nazywało komunizmem, zrozumienie esencji tego ruchu. Czytając "mieć, czy być?" uświadomiłem sobie, że prowincjonalizm czasowy, o którym pisał Kapuściński, rzeczywiści totalnie opanował zachodnią cywilizację i wyzwolić się z niego jest niezwykle ciężko. Była to jednocześnie lekcja pokory dla człowieka współczesnego, któremu wydaje się, że uzbroiwszy się w rozum i stojąc odważnie pośrodku świata będzie w stanie samodzielnie wymyśleć rzeczy, które Mistrzowie tworzyli przez tysiąclecia.
Jak już pisałem, widziałem tę książkę przy pierwszej lekturze przez pryzmat jednostki. Przy drugiej zrozumiałem, że opowiada ona o czymś zupełnie innym: jest podręcznikiem rewolicji społecznej. W myśl idei, że zmienianie świata zaczyna się od siebie, główna teza Fromma głosi, że charakter jednostki i charakter społeczeństwa są w wysokim stopniu zależne. Dlatego też żadna zmiana struktury społecznej (a że zmaiana taka jest potrzebna zgodzi się chyba każdy bystrzejszy obserwator korporacyjnego kapitalizmu) musi iść w parze ze zmianą ludzkich charakterów. I tylko rewolucje tego typu są skuteczne. Rewolucja, czyli zmiana której pragnie Fromm jest gatunku rewolucji seksualnej, nie rewolucji październikowej.
O ile krytyka i obnażanie mechanizmów współczesnego społeczeństwa zachodniego wypada bardzo dobrze, o tyle znacznie gorzej wygląda, niestety, ostatnia cześć dzieła poświęcona praktycznym pomysłom na realizację zmian społecznych. Przede wszystkim Fromm jest przesadnym pesymistą wieszcząc nieuniknioną katastrofę społeczną, co być może lepiej daje się zrozumieć jeśli przypomnimy, że patrzył z perspektywy późnych lat siedemdziesiątych. Również ruchom kontrkulturowym przydaje zbytniego znaczenia. Co prawda zdaje sobie sprawę, że ich bunt jest zazwyczaj wolnością OD, a nie twórczą wolością DO, ale wydaje się wierzyć, że stanowić oni będą awangardę przyszłej rewolucji. Tymczasem ich bunt został skanalizowany i stał się częścią starego systemu. Fromm proponuje rozwiązania instytucjonalne. Chce stworzyć niezależną radę ekspertów humanistycznych, którzy zajęliby się rozprowadzaniem rzetelnych informacji, badaniami "zdrowej" konsumpcji i ograniczeniem zastosowań odkryć naukowych(!). Pomysł absloutnie kuriozalny: tworzenie instytucji pozbawionej kontroli, której mandat do władzy jest wątpliwy (eksperci sami wybieraliby członków swojej rady), która z jednej strony nie ma mieć władzy realnej (jej decyzje są tylko głosem doradczym), a z drugiej ma się zajmować rzeczami tak ważnymi jak informacja i badania naukowe (niby jak chce przewidzieć ich zastosowania!?). Zresztą Fromm przesadnie ufa naukom humanistycznym, myśląc, że metody ilościowe są forpocztą biurokracji. Kolejnym nietrafionym pomysłem jest gwarantowany dochód roczny każdego obywatela będący, zdaniem autora gwarancja ludzkiej niezależności, a moim prostą drogą do wyzbycia się jakiejkolwiek inicjatywy. Reszta programu broni się znacznie lepiej: to decentralizacja wszystkich dziedzin życia, rozwój samorządności i aktywności społecznej, czyli jak on to nazywa "demokracji uczestniczącej", feminizacja życia społecznego i świadomy ruch konsumencki. Ze wszystkich jego pomysłów, strajk konsumecki jako forma nacisku na władzę wydaje się być najciekawszy. Stosunkowo małą wagę przykłada autor do edukacji. Wspomina o niej, ale chyba nie uświadamia sobie, że dobrze poinformowane i aktywne społeczeństwo może podejmować głupie decyzje (vide: energetyka jądrowa). Jest to chyba znów efektem zbytniego zaufania do humanizmu: dyskusja pozbawiona fundamentalnej wiedzy naukowej prowadzi na manowce. Wydaje mi się, że niektóre zmiany, które postuluje Fromm, wchodzą w życie, na innej drodze i dużo bardziej samoistnie niż w jego prognozach. Szczególnie jeśli chodzi o rozwój samorządności i społecznej aktywności. Wbrew intencjom autora jego książka pozostanie dla mnie podręcznikiem dla jednostek, nie społeczeństw, ale podręcznikiem inspirującym. W dziedzinie tworzenia społeczeństwa idealnego wszystko co powiedział Lem w opowiadaniu o Kobyszczęciu pozostaje niestety w mocy.
W tym miejscu zatrzymajmy się nieco nad argumentacją autora. Poza rozważaniami czysto rozumowymi, sięga do przykładów społecznych, lingwistycznych (rozważania o użyciu rzeczowników w języku są wspaniałe) i cytuje Mistrzów. Stosunkowo najsłabiej popiera ostatnią część książki, gdzie szkicuje zarys ruchu, który nazywa radykalnym humanizmem. Wyciąga z niego wspólne poglądy, trochę bez ładu i składu, jakby chciał pokazać czytelnikowi, że imię myślących podobnymi kategoriami jest może nie legion, ale chociaż pół legionu, więc społeczna rewolucja ma silną bazę ideologiczną. Jeśli zaś chodzi o mistrzów, to widać, że dla niego byli to Freud i Marks. O ile Marks i rozważania o myśli socjalistyczej brzmią sensownie, o tyle wstawki freudowskie o fazach analnych, uktytych kompleksach i penisie mało mnie przekonują. Również pojawiające się raz czy dwa argumenty ewolucjonistyczne mają słabą siłę przebicia. Bardziej obecna jest jeszcze myśl mistyczna, szczególnie średniowieczna europejska, nieco w mniejszym stopniu buddyjski zen.
Na koniec warto podkreślić odkrywcze interpretacje Fromma mitologii i wierzeń Starego i Nowego Testamentu, oraz myśli religijnej w ogóle. Koncepcja nieautorytarnej etyki, w myśl której grzeszymy nie bogu, lecz samemu sobie, a w konsekwencji, że grzechy należy leczyć, nie odpokutowywać była jak świeży powiew.
góra
19."Dzieci Hurina" J.R.R. Tolkien
Nowy Tolkien! No nie do końca taki nowy. Historia Hurina Niezłomnego i jego dzieci Turina i Nienor opisana została już w Silmarilionie i stanowi jedną z tak zwanych Wielkich Opowieści składających się na fundament Tolkienowskiej mitologii. To co trafiło do rąk czytelników, to rozszerzona wersja tej historii zebrana z rozproszonych prac Tolkiena przez jego niestrudzonego syna Christophera. W tym miejscu warto się zatrzymać nad obrazem całej mitologii jaki wyłania się z posłowia Tolkiena juniora do "Dzieci Hurina". Historia Dawnych Dni powstała od początku do końca w głowie Autora. Jest to historia bardzo piękna i bogata opisjuąca wypadki od początku świata, poprzez bunt Nodlorów, aż do wielkiej Bitwy Gniewu, w którjej wielki Nieprzyjaciel został ostatecznie pokonany. Wśród niezliczonych opowieści tego świata na czoło wysuwa się kilka, w tym historia Berena i Luthien, upadku Gondolinu oraz Turina i Nienor właśnie. Tolkien planował opisać je w poszerzonej formie, ale tego zamiaru nigdy nie zrealizował, mimo że pracował nad nim już począwszy od lat dwudziestych do końca życia! Przyczyna tego jest następująca: historie te ewoluowały w jego głowie, wzbogacały się o nowe szczegóły, przesuwały się akcenty i praca raz zaczęta stawała się niekompletna! To co trafiło do rąk czytelników to zaledwie szkic, skrócona wersja tych najważniejszych historii. A na dodatek posklejana z różnych mniej lub bardziej rozbudowanych szkiców Autora.
Wróćmy jednak do Hurina i jego dzieci. Ich historia to taki tolkienowski "Król Edyp". Turin - Czarny Miecz to bohater ścigany przez przeznaczenie, a może raczej uciekający przed nim i, podobnie jak grecki heros, wpadający nieuchronnie w sidła Losu. Wydawało mi się początkowo, że tak należy czytać tę opowieść, jako kolejne studium nierozwiązanej zagadki nieuchronności przeznaczenia. Przeznaczenia, czyli tego co sprawia, że życie wiedzie od sukcesu do sukcesu, albo przeciwnie przynosi nam kolejne porażki, zadając cios gdy się go najmniej spodziewamy i odbierając bohaterowi powoli wszystko co ten kiedykolwiek posiadał. Ale czy na pewno? Grecki Los był losem bezosobowym, gdy tymczasem nad rodem Hurina ciąży klątwa rzucona przez Morgotha. Przypomnijmy, zaklinamy na coś lub kogoś, gdy tymczasem Morgoth zaklina w swoim własnym imieniu. Najpotężniejszy z Valarów sam, swą czarną myślą ścigać będzie bohatera. Czy przed gniewem kogoś tak wielkiego można uciec? Otóż śledząc karty tej historii odniosłem wrażenie, że można. Zło nie ma żadnych konkretnych planów, raczej tylko sieje i cierpliwie czeka aż wzejdą plony. A ludzie sami pomagają tym plonom wschodzić. W życiu Turina było wiele przełomowych momentów, gdy podjęcie takiej lub innej decyzji mogło zaważyć na jego losie. Ale w takich chwilach zawsze coś stawało na przeszkodzie właściwemu wyborowi. Duma, żądza władzy, sławy, upór. To były tamy, które nie pozwalały rozsądnie skorzystać z wolności wyboru. Kiedy już ów został dokonany, bohaterowi jako jedyna obrona pozostawała cnota męstwa. Ważna lecz jak widać niewystarczająca. Patrząc z tej perspektywy na "Dzieci Hurina" wiedzę je więc raczej jako opowieść o przyczynach upadku człowieka. Co wydało mi się ciekawe, pamiętając że Tolkien był żarliwym katolikiem, to kwestia samobójstwa. Wydaje mi się, że autor uznaje wolność człowieka do dysponowania swoim własnym życiem za fundamentalną i nie potępia bohaterów, którzy straciwszy wszystko i wszystkich, których kochali rozstają się z życiem.
Abstrahując od ukrytego sensu, sama historia jest piękna. Epicka, napisana w tolkienowskim stylu, ze szlachetnymi bohaterami mówiącymi pięknym i dostojnym językiem. Zło, które tu się pojawia, jest nikczemne, ale na swój spsób także piękne. Poruszamy się po Beleriandzie zanim jeszcze zmyła go fala, zaledwie kilka wieków po buncie Noldorów, po tym jak światło Drzew zgasło na zawsze. Czytając "Dzieci Hurina" dostrzegłem głębię tolkienowskiej wizji świata, jej potęgę, piękno, urok. Może zabrzmi to głupio, ale zacząłem rozumieć elfów. A raczej rozumieć ich rolę w świecie i ich dziwny stosunek do ludzi. I to co mnie zawsze dziwiło we "Władcy Pierścieni", czyli szacunek dla elfów jaki dawało się wyczuć w zdaniach pisanych przez Tolkiena. Dziwiło mnie zawsze, że autor kładzie tak duży nacisk na tych, którzy stoją zatopieni we wspomnieniach zamiast iść do przodu. Teraz wiem, że ich wielkość polega na tym, że byli wielcy u zarania dziejów. Urodzili się już piękni i szlachetni, a poza tym widzieli wielkie rzeczy. Niektórzy widzieli nawet Światło w Błogosławionym Kraju - w tolkienowskim świecie to chyba znaczy najwięcej. Ich chęć zachowywania rzeczy niezmienionymi także staje się jaśniejsza, gdy pamiętamy że są to istoty żyjące na tyle długo, by większość ich dzieł i dokonań zdążyła obrócić się w proch. Stąd ich zapatrzenie w przeszłość. Nie rozumiem tylko jednego: skąd brała się w nich chęć władzy? Jak to nazywa Tolkien, chęć "by władać królestwem zgodnie z własnym upodobaniem". Dziwi mnie czemu było to tak ważne dla istot tak potężnych. Ta wizja jest nieco za bardzo feudalna.
Spojrzenie na "Dzieci Hurina" zmieniło mi też spojrzenie na "Władcę Pierścieni". Wydaje mi się teraz, że ta książka opowiada o mało ważnym epizodzie. Owszem jest śmiertelna walka dobra i zła, jest dziejowy przełom, ale wszystkie te wydarzenia wydają się być tylko cieniem tego co działo się w pierwszej erze. Zarówno siły dobra jak i siły zła to tylko echo przeszłości. Swiat jakby skarlał. I mam wrażenie, że to co było dla samego Tolkiena najważniejsze we "Władcy", to nie wyprawa Dziewięciu, nie wrzucenie Jedynego do wulkanu, ale te wydarzenia i postacie, które mają związek z zamierzchłą przeszłością. Fakt, że elfy odpływają za morze jest doniosły przez to, że świat opuszczają ostatni świadkowie odległej przeszłości, ci którzy znali świata taki jakim był u korzeni i fundamentów. W innym świetle zobaczyłem też związek Aragorna i Arweny. To nie był tylko romans, nawet nie wielka miłość. Coś podobnego zdarzyło się w dziejach tylko trzy razy i jest swego rodzaju Unią, połączeniem sprzeczności o kosmicznym wręcz znaczeniu.
Morał jaki stąd wypływa jest taki, że o ile nie jestem powołany do wielkich rzeczy, nie mam raczej szans pójść do łóżka z elfką.
góra
20."Morderca bez twarzy" Henning Mankell
Bardzo dobry kryminał. Kupiłem go jako prezent urodzinowy dla koleżanki wierny zasadzie, że najlepiej dawać takie prezenty które samemu chciałoby się dostać. Ta zasada przy kupowaniu książek ma tę dodatkową zaletę, że pozwala dać sobie samemu prezent nie czyniąc przy tym uszczerbku jubilatowi.
Akcja rozgrywa się w szwedzkim mieście Ystad. Ktoś w bestialski sposób morduje parę starych rolników. Brakuje jakichkolwiek motywów zbrodni. Komisarz Kurt Wallander rozpoczyna długie i zawiłe śledzctwo. Może to zabrzmi głupio, ale główną zaletą książki jest właśnie ta długość i zawiłość. Wraz z głównym bohaterem poruszamy się po omacku. Na początku nie mamy nic, potem pojawiają się nowe wątki, które popychają sprawę do przodu, by potem znów stanąć na długie tygodnie. Gubimy się w domysłach i rozważamy różne szczegóły, niewiadomo istotne dla sprawy, czy wręcz przeciwnie, słowem punkt za realizm, za brak łatwych odpowiedzi, za przypadkowość rozwiązania. Do tego ciekawa, przynajmniej z mojej perspektywy, sceneria szwedzkiej prowincji, z problemami społecznymi w tle. No i oczywiście główny bohater, jak to często bywa, starzejący się, zmęczony gliniarz, usiłujący za jednym zamachem znaleźć tajemniczych zbrodniarzy i poukładać sobie życie. Za jakiś czas na tych łamach pojawi się pewnie kilka innych książek Mankella.
góra
21."Pani Jeziora" Andrzej Sapkowski
Odświeżyłem sobie tę swoją starą miłość. Piękną była i piękną pozostała. Tym razem jednak piękną w inny sposób. Chyba nie jestem już tym samym młokosem co dawniej bo zamiast sycić się kształtnym literackim ciałem zacząłem sięgać głębiej w zakamarki literackiej duszy ,,Pani Jeziora''. Dogrzebać się do jej dna i rozłożyć na składowe wszystkie wady i zalety, które zaszczepiła w tej pięknej kobiecie autorska wyobraźnia wespół z autorską erudycją było zadaniem ponad moje siły i chęci. Zamiast tego postanowiłem skupić się na jednym elemencie konstrukcji: na legendzie.
Wydaje mi się, że autor napisał ,,Panią Jeziora'' jako swego rodzaju rozliczenie z legendą arturiańską. Czy może lepiej powiedzieć, że wykorzystał nadarzającą się okazję - koniec długiego cyklu żeby oddać hołd źródłom swojej literackiej wyobraźni, a jednocześnie źródłom całej literatury fantazy i tradycji romantycznej. Sapkowski pokazał nam jak rodzi się legenda. Ostateczną batalię Cirilli i Geralta obserwujemy więc z kilku równoległych planów. Z tego rzeczywistego, faktograficznego; z innego przez czas, ludową wyobraźnię i manipulację przemienionego w baśń i z naukowego, który próbuje z mitu wydobyć realne wydarzenia. My - czytelnicy jesteśmy współuczestnikami tego żmudnego procesu. Autor karmi nas strzępami, domysłami, odkrywając z okrutną powolnością (a chciałoby się już i zaraz wiedzieć wszystko) kolejne karty tej historii. Ten wydawałoby się czysto stylistyczny zabieg jest zarazem skierowanym do nas pytaniem: a jak to było naprawdę z naszą legendą? Jakie są jej źródła?
Czytając ,,Panią Jeziora'' pomyślałem o powieści ,,Mgły Avalonu'' - klasycznej i dobrej książce fantazy - wariacji na temat cyklu arturiańskiego. Ileż u Sapkowskiego więcej finezji, ileż życia w porównaniu z ascetyczną i spokojną książką Bradley. Fakt autor ,,Wiedźmina'' miał trochę łatwiej - w swojej historii nie musiał się trzymać żadnych ustalonych ram, niemniej jednak konstrukcja jego książki, operowanie planami jest mistrzowskie. Ale i w ramach swojej twórczej swobody Sapkowki zmierzył się klasyczną legendą. Wysyłając Cirillę w szaloną podróż na karuzeli czasów i miejsc zahaczył także o Brytanię i splótł swoją historię z wielką legendą. Ale to niejako przypadkiem. Tak naprawdę ta podróż to manifest autorskiej wszechwładzy. Patrzcie co może wyobraźnia, może nas zabrać dokąd tylko chcemy! krzyczy Sapkowski z kart swojej książki.
A co było potem? Mgła. A z niej bezszelestnie wyłoniła się łódź.
góra
22."O sztuce istnienia" Erich Fromm
O sztuce istnienia, a więc odpowiedź na pytanie ,,jak żyć?'', czy precyzyjniej mówiąc jak zmienić swoją postawę wobec życia z ,,mieć'' na ,,być''. W pierwotym zamyśle autora ta cienka książeczka miała stanowić jeszcze jeden, ostatni rodział ,,Mieć czy być''. Dlaczego więc została wydana jako osobna publikacja? Otóż ,,Mieć czy być'' to książka o rewolucji społecznej. Główną tezą autora jest konkluzja, że ,,chore'', a więc zorientowane na posiadanie jednostki prowadzą do powstania chorej struktury społecznej. Oczywiście oddziaływanie człowieka i społeczeństwa przebiega na zasadzie sprzęźenia zwrotnego, więc proces uzdrawiania społeczeństwa musi zacząć się równolegle z procesem uzdrowienia jednonostek. Niemniej jednak główny akcent w ,,Mieć czy być'' położony został na sprawy ogółu, jako że uzdrowienie, jak je rozumie Fromm, nigdy nie nabierze charakteru masowego, jeżeli nie zostaną zmienione podstawy funkcjonowania społeczeństwa. Autor obawiał się, że dołączenie do książki części poświęconej wyłącznie sprawom jednostki może przeinaczyć jego idee.
Kolejna publikacja Fromma zaczyna się znów od krytyki pewnych aspektów współczesnego świata. Później autor ostrzega przed niebezpieczeństwem zbłądzenia na drodze samorozwoju. Machina kapitalizmu potrafiła zaprząc w służbę marketingu również naszą chęć osiągnięcia pełni życia, stąd cała mnogość szkół asertywności, medytacji i całe hordy ,,fałszywych proroków'', którzy za niewielką opłatą gotowi są bezboleśnie i bez wysiłku zmienić nasze życie na lepsze.
Fromm ostrzega przede wszystkim przed ową łatwością, która siłą rzeczy oznaczać musi powierzchowność. Autor proponuje nam własny system dochodzenia do optimum samorozwoju. Włącza do niego pewne elementy modnej medytacji, czy ćwiczenia koncentracji, ale jego rdzeń opiera na psychoanalizie. Nie chodzi bynajmniej o to, żeby układać się co sobota na kozece i spowiadać jakiemuś obcemu człowiekowi (który bierze za to ciężkie pieniądze) z seksualnych urazów we wczesnym dzieciństwie. Taka psychoanaliza, jak to nazwała jedna moja piękna koleżanka ,,psychoanaliza w wersji pop'', z istotą odkryć Freuda nie ma nic wspólnego. Fromm okazał się być bardzo inteligentnym interpretatorem myśli Freuda. Wskazał te elementy jego teorii, które stanowiły przełom w naszym rozumieniu psychiki człowieka - istnienie nieuświadamianych procesów myślowych, jak i te, które były odzwierciedleniem wpływu umysłowej atmosfery epoki - na przykład istnienie instynktu libidalnego (którą to koncepcję sam Freud później porzucił!). To spojrzenie na psychoanalizę, którą znałem w zniekształconej wersji z Tatarkiewicza, było dla mnie bardzo interesujące. Fromm namawia nas do zajrzenia w głąb siebie pod powierzchnię świadomości. To droga trudna, długotrwała i bolesna, ale możliwa. Największą zaletą ,,o sztuce istnienia'' jest bowiem fakt, że autor przetestował swoje teorie na samym sobie. Któryż z autorów poradników z gatunku ,,samorozwój w weekend'' może się czymś takim pochwalić?
góra
23."Heban" Ryszard Kapuściński
O czym jest ta książka? O Afryce? Raczej o niepojętości Afryki. Z lekury wyniosłem wrażenie, że Czarny Kontynent jest czymś zupełnie obcym. Nie jest to na pewno romantyczna kraina z dziewiętnastowiecznych powieści. Nie jest to także tylko ogromne skupisko biednych i głodnych ludzi, kontynent wiekich kontrastów i niesprawiedliwości. Afryka wydaje mi się być tak kulturowo odmienna, że pojąć ją komuś z zewnątrz nie sposób. To jest wielki las, w którym możemy zobaczyć poszczególne drzewa, nazwać je nawet, ale wszystkich naraz umysłem nie ogarniemy, nie mówiąc już o zrozumieniu wewnętrznego życia tego roślinnego świata. Wszelka próba zrozumienia Afryki, nawet próba wypowiadania o niej sądów, nie postawiwszy na niej stopy wydaje mi się dlatego bezcelowa.
Potwierdzenia tych moich wrażeń nigdzie w tekście nie znajdziemy. To jest coś co czyta się między wierszami tego bardzo zwięźle i bardzo oszczędnie napisanego zbioru reportarzy. Kolejny raz chylę czoła przed mistrzostwem Kapuścińskiego wydobywania nastrojów z języka. Porażająca precyzja słowa.
Wydaje mi się, że to co w tej książce było dla mnie najważniejsze sam autor umieścił na nieco dalszym planie. Jego Afryka chociaż także obca i niepojęta, to Afryka w punkcie zwrotnym; kontynent zrzucający kilkuwieczne jarzmo kolonializmu i niewolnictwa, budujący się na nowo i przegrywający w tych swoich wysiłkach. Kapuścińskiego interesują mechanizmy polityczne, zamachy stanu, aparat władzy, przyczyny przemocy. I ludzie. Ludzie przede wszyskim. Stara się ich zrozumieć, zobaczyć jak myślą i działają. Co jest dla nich ważne, co nie, czego się boją i w co wierzą. Patrząc na ludzi odsłania przyczyny afrykańskich niepowodzeń, rozkłada na części te wszystkie wielkie sprawy, które zaprzątały uwagę całego świata w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Co najważniejsze reporter nie wartościuje. Nie stawia żadnych znaków między białą a czarną mentalnością. Taki odruch byłby naturalny w odpowiedzi na tę ogromną falę bierności i beznadziei. Niemniej jednak jedyne co tak naprawdę możemy powiedzieć to, że kultura afrykańska jest po prostu INNA niż nasza. Nie wolno oceniać czegoś, czego się nie rozumie.
Czy chciałbym zatem pojechać do Afryki? Kiedyś na pewno. Gdy ta tukowa strona mojej natury zyska przewagę nad tą bagginsową.
góra
24."Lapidarium II" Ryszard Kapuściński
Ta książka długo leżała u mnie odłogiem. Pożyczyłem ją, bo pozostały Kapuściński rozszedł się z biblioteki i nic innego nie zostało. Przeczytałem kilka pierwszych notek i rozczarowany odłożyłem. Później zajrzałem do niej w dość ciężkim dla mnie momenicie, otworzyłem na chybił trafił i długo nie mogłem się oderwać. Nagle z pustki i ciemności w jakiej się znajdowałem zostałem wrzucony w ogromny i przebogaty świat. Ten świat to wewnętrzny świat Kapuścińskiego, pełen jego spostrzeżeń, obserwacji i przemyśleń z różnych dziedzin życia. ,,Lapidarium'' to dziennik intelektualisty, ciąg luźno wyrwanych fragmentów, które splatają się w panoramę ich autora. Forma tej książki jest bardzo osobista. Towarzyszyło mi wrażenie bezpośredniego obcowania z drugim człowiekiem. W zasadzie czytając tę książkę miałem wrażenie, że dokonuję swego rodzaju profanacji. Jedna strona, potem zaraz następna, szybko do przodu, podczas gdy czułem, że należałoby pochylić się z namysłem nad każdym fragmentem by należycie ocenić jego treść, głębię i bystrość spojrzenia. To pochylenie się nad słowem, precycja i troska o język to jedna z cech warsztatu reportera. Być może najciekawsza w ,,Lapidarium'' jest właśnie ta możliwość przyjrzenia się bliżej warsztatowi Kapuścińskiego. Jak dobiera język do tematu, jaką wagę przykłada do bezpośredniej obserwacji, przeżycia, autentyczności, z jaką powagą traktuje swoją pracę. Równie interesujące było spojrzenie na jego życie i edukację - dojrzewał w latach wojennych, praktycznie bez dostępu do książek, zamknięty w ciasnym świecie umiał się z niego wydostać na prawdziwie szerokie wody. Umiał i chciał! Pokolenia wojenne mają tę niezwykłą chęć rozwijania się, może wynikającą z umiejętności jasnego rozróżnienia istotnych wartości od tych nieważnych, której nam pokoleniu dobrobytu i wszechmożliwości kompletnie brakuje. Na podobną rzecz zwracał mi uwagę w jednej z rozmów profesor Tulczyjew.
I na koniec miła memu sercu ciekawostka: Kapuściński był absolwentem Staszica.
góra
25."Tolkien. Biografia" Michael White
Rozczarowująca. To pierwsze słowo jakie nasunęło mi się przy próbie opisania tej książki. Drugim było ,,poprawna''. Właśnie ta biografia jest poprawna i nic poza tym. Widać że pisano tę książkę szybko, na fali rosnącego zainteresowania ,,Władcą Pierścieni'' w związku z produkcją filmu.
Temat wydał mi się potraktowany pobieżnie. Autor prowadzi nas przez życie Tolkiena - oksfordzkiego profesora szybkim i równym krokiem, nie zatrzymując się nigdzie na dłużej. W efekcie dostaliśmy zwięzły zbiór najważniejszych faktów biograficznych, owszem dla mnie nowych, ale nie porywających. Być może żywot Tolkiena nie był pełną przygód drogą. Profesor był raczej konserwatywny, skrupulatny, pozwalał sobie czasem na szaleństwa i ekstrawagancje, ale w dawkach akceptowalnych przez jego środowisko. Niemniej jednak aspekt, ktory czynił to życie barwnym i zajmującym - świat wyobraźni i intelektu plącze się w tej książce na marginesach. Owszem autor wspomina o Inklingach, o T.C.B.S., o kontaktach Tolkiena z Levisem, ale nie sili się nawet, żeby zapoznać czytelnika z ich poglądami, nie szkicuje wzajemnych intelektualnych powiązań i oddziaływań. Podobnie bardzo bogata korespondencja Tolkiena nie zostawiła w tej książce praktycznie śladu.
Stosunkowo najlepiej wypada dyskusja o charakterze Tolkiena, to co sam autor nazywa jego ,,mrocznym rysem'', a nota wydawnicza obdarza mianem ,,nieznanych faktów z życia''. Profesor okazał się być (co nie było wielkim zaskoczeniem) topornym konserwatystą, zamkniętym na nowe prądy (przez nowe czasem należy rozumieć osiemnastowieczne), zazdrośnikiem, perfekcjonistą i ortodoksyjnym katolikiem (co prawda White usiłuje się dopatrywać skrywanej urazy do Kościoła). Najbardziej interesujące były dla mnie fragmenty o związku Tolkiena z Edith Bratt, który wydawał się być bardzo daleki od klasycznego romantycznego wzorca jakie profesor z upodobaniem umieszczał w swoich książkach. Niemnej trudności jakie Tolkien musiał przezwyciężyć żeby się ożenić były dosyć duże i można rzec romantyczne.
Niestety im dalej w las tym gorzej. Być może wydawca gonił terminami, a ciężko przecież brać przykład z mistrza, który każde słowo swoich dzieł cyzelował latami. W każdym razie ostatnie kilka rozdziałów poświęconych twórczości Tolkiena wypadło zdecydowanie najsłabiej. Mało jest o źródłach inspiracji, mało o możliwościach interpretacji, troszkę o tym jak Tolkien sam widział swoje dzieło, trochę o trudnościach z jego ukończeniem, ale absolutnie żadnej próby głębszego wejścia w ten wielki i przebogaty świat. Głównym zajęciem autora jest przytaczanie argumentów krytyki i obalanie ich - głównie interpretując je jako zawiść zawodową lub niezrozumienie treści, ale konstruktywne argumenty obrony sprowadzają się do stwierdzenia, że ,,Tolkien wielkim pisarzem był'', względnie przytoczenia rankingów pisarzy XX wieku. Owszem to czytelnicy decydują, które dzieła zostają, a które odchodzą w niepamięć, ale od kogoś, kto żyje z pisania o innych należy wymagać chociaż próby rozłożenia sukcesu Tolkiena na czynniki pierwsze. White wypowiedział magiczną formułkę - psychoanaliza (teoria archetypów Junga) tłumaczy dlaczego niektóre dzieła bardziej odpowiadają ,,zbiorowej nieświadomości'' a inne mniej. Co to są te archetypy, albo ta nie nieświadomość, słowem nie jest wytłumaczone. Wystarczy abrakadabra! ,,psychoanaliza'', która wszystko tłumaczy i wszystko wyjaśnia. Żenada! Jasne jest, że człowiek, który życie strawił na badaniu mitów wie jak dobry mit zbudować. Nie trzeba tu zaraz wpychać Freuda.
Słowem książka - notka biograficzna. Zdecydowanie nie czytać.
góra
26."Harry Potter and the Deathly Hallows" Joanne K. Rowling
Potter znów mnie pokonał. Czytając kolejne części obiecywałem sobie zwalniać tempo, zastanwiać się, które przemykające się wcześniej na marginesach wskazówki objawią się później w treści i w jakiej formie, słowem próbować czytać Pottera jak kryminał i szukać mordercy równolegle z głównym bohaterem. Tymczasem znów skończyłem lekturę o drugiej w nocy. Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać, że sięgnąłem po tę książkę w takim momencie, że to co Potter daje w najbardziej powierzchownej warstwie, to znaczy ucieczkę od rzeczywistości w piękny baśniowy świat, było mi bardzo potrzebne. Po to właśnie, żeby od tej niedobrej rzeczywistości uciec.
To nad czym zastanawiałem się w czasie lektury to zakończenie. Wydawało mi się, że będzie bardziej kameralne, spotkają się dwaj główni antagoniści z kilkoma przybocznymi najwyżej, a w pojedynku zwycięży Potter dzięki swojej empatii, która objawi się w taki czy inny sposób. Tymczasem pani Rowling stanęła na wysokości zadania i zafundowała nam wielką bitwę, która wstrząsneła murami Hoghwartu. Być może uśpiła mnie nieco pierwsza część książki, w której nie dzieje się za dużo. Harry z kolegami rusza na krucjatę przeciwko Voldemortowi bez najmniejszego planu i bez większych nadziei. Takie też wydaje się być pierwsze dwieście-trzysta stron, trochę uśpione, a trochę zagubione. Później jest już ciekawiej, jest ucieczka, walka z Bellatrix, jazda na ślepym smoku i wreszcie wizyta w Hoghwarcie. Hoghwart to w końcu ośrodek Potterowego świata, nie mogło go więc zabraknąć w ostatnim tomie - stał się areną wielkiej bitwy sił światła i ciemności.
Może warto wspomnieć słowem o tym jak pani Rowling połączyła i ostatecznie zebrała wszystkie luźne wątki. Nie wierzę za bardzo, że miała w głowie plan całej historii jeszcze przed napisaniem pierwszego tomu. Niemniej myslę, że najpóźniej po sukcesie drugiego musiała już wszystko sobie zaplanować, bo całość wyszła dosyć zgrabnie. Pani Rowling nie wpadła też w pułapkę naiwności, uśmiercając niewielką, ale w moim odczuciu dostateczną liczbę pozytywnych bohaterów oraz odbrązowiając niektóre postacie. Warto też wspomnieć, że niektóre czarne wybieliła. Tu muszę dumnie wypiąć pierś, bo domyślałem się co się stanie ze Snapem, podobnie jak trafnie przewidziałem co bedzie siódmym i ostatnim Horkruxem i w jaki sposób bedzie się go trzeba pozbyć. Trafiłem też z rozwiazaniem wątków miłosnych, ale to nie było wielką sztuką, bo to troszkę kulawa strona Potterów.
No cóż - skończyło się jak się skończyło, nie będę zdradzał, żeby nie psuć przyjemności tym co jeszcze nie czytali. Wielbiciele poprzednich Potterów nie rozczarują się - autorka trzyma solidny poziom, ale na kolejne przygody Harrego nie ma raczej co liczyć. (O ile pani R. nie stwierdzi, że wolałaby mieć kilka miliardów więcej na swoim koncie). Jedna rzecz, krórą chciałbym jeszcze wiedzieć to jak przełożyć na polski tytułowe ,,Hallows'' bo mimo lektury nie mam pomysłu na narodowy odpowiednik.
góra